Moje podejście do śmierci i zwłok dalekie jest od polskiej średniej.
Bliscy wiedzą, że po nagłym zejściu mają udostępnić wszystkie moje organy do przeszczepów a pozostałość spalić i najlepiej rozsypać na łące. Oczywiście może się im to nie udać, bo nasze prawo póki co tego zabrania.
Z takim podejściem do śmierci i zwłok, wszystkie dotychczasowe rewelacje o prawdopodobnie zamienionych ciałach ofiar katastrofy smoleńskiej brzmiały nie dość, że nierealnie to jeszcze niewiarygodnie. Nieprawdopodobnym wydawało mi się, że pomimo krótkiego czasu od katastrofy, rzekomego tabuna patomorfologów, przedstawicieli rodzin, lekarzy medycyny sądowej i innych specjalistów oraz użycia najnowszych metod ustalania DNA szczątków, można było bez stuprocentowej pewności dopuścić do zamknięcia trumien i przybicia do nich tabliczek. Przecież na miejscu byli urzędnicy polskiego rządu, którzy wszystkiego mieli dopilnować, bo w końcu wszyscy wiedzieli, z jakimi ofiarami mieliśmy do czynienia. Daleki jestem od gradacji ważności żywych a tym bardziej zmarłych, ale przecież byliśmy w apogeum tzw. wojny polsko-polskiej. Wiadomo było, że prawica z Jarosławem Kaczyńskim na czele, będzie się czepiać najdrobniejszych szczegółów i piętnować wszystkie niedociągnięcia w kwestiach związanych z katastrofą. Przez myśl by mi nie przeszło, że Ewa Kopacz i Tomasz Arabski mogli zezwolić na transport trumien ze zwłokami nie mając pewności co do prawidłowej ich zawartości.
Dlatego też słysząc o pierwszych ekshumacjach, odczułem głębokie zniesmaczenie, działaniem pełnomocników rodziny Anny Walentynowicz. Jakie miałoby mieć znaczenie kto w tym grobie leży? Pamięć modlących się i wspominających panią Annę i tak będzie skupiona na jej duchu a nie na rozkładającym się w ziemi ciele. Poza tym, taka koszmarna pomyłka nie mogła się przecież wydarzyć.
Wiadomość o potwierdzeniu się fatalnych przypuszczeń, nasunęła jednak inną myśl. Jedno z praw Murphy'ego mówi: "Jeżeli coś wydarzyło się raz, to może się zdarzyć po raz drugi - jeśli wydarzyło się dwa razy, to trzeci jest nieunikniony". Jako jednostka obdarzona większą niż statystyczna, zdolnością komplikowania wszystkiego, oczami wyobraźni zobaczyłem zobaczyłem w niedalekiej przyszłości kilkanaście a nawet kilkadziesiąt ekshumacji, bo przecież nie jest powiedziane, że wszystkie wytypowane do tej czynności pary da się w grobach odmienić. Wizja taka, zrazu wydawała się zbyt fantastyczna, bo przecież tliła się gdzieś na dnie nadzieja, że "państwo zdało jednak egzamin" wiosną 2010r.
Dzisiaj, kiedy już prawie na pewno wiadomo, że grobowiec prezydenta Kaczorowskiego wypełniało nie jego ciało, powyższa wizja zaczyna się materializować. Oczywiście pamiętam przemówienie Seremeta, tego od prokuratury, który mówił, że w kolejce do sprawdzenia czekają jeszcze dwie pary denatów i dzisiaj się okazało, że przynajmniej w przypadku jednej, mogę powiedzieć "bingo".
Przepraszam za słownictwo jakiego używam, ale zniżyłem się właśnie do poziomu na jakim działają nasi urzędnicy państwowi. To, czego jesteśmy świadkami dzisiaj, świadczy o kompletnym tumiwisiźmie polskich służb. Po trzeciej, pozytywnie zakończonej, serii ekshumacji, będę gorącym orędownikiem sprawdzenia zawartości wszystkich trumien jakie z Moskwy przyjechały.
Może to będzie koszmarne co teraz napiszę, ale jeśli okaże się, że w którejś znajdują się szczątki Jolanty Szymanek-Deresz, to odpowiedzialnych za taki stan rzeczy, powinno się postawić pod sąd polowy i po krótkim procesie rozstrzelać. Będzie to bowiem ostateczne świadectwo na to, że nie dość, że rząd Donalda Tuska ma nas wszystkich w dupie, to jeszcze uważa nas za bandę idiotów, którzy nie potrafią zliczyć do dziesięciu.
czwartek, 25 października 2012
środa, 24 października 2012
Biskupa Mucha
Dzisiaj popołudniu dowiemy się co się dalej będzie działo z ministrą Muchą.
Moim skromnym zdaniem, piękna Joanna doskonale obserwuje otaczający ją świat i wyciąga świetne wnioski. Patrzy sobie bowiem ministra na to co się stało "zalanemu jak Narodowy" biskupowi i dokładnie kopiuje jego zachowanie. Klecha wyrżnął w słup, przyznał się, że był "pod wpływem alkoholu", choć w jego przypadku to raczej eufemizm, oddał się do dyspozycji Benedykta nr 16 i na dodatek zaproponował sądowi karę za swój niecny uczynek. Latami bez prawa jazdy się nie martwi, bo dostał już nową limuzynę z kierowcą, 20 godzin pracy z alkoholikami w miesiącu, to powiedzmy sobie szczerze, szczyt upierdliwości nie jest a ewentualną karę pieniężną i tak wierni zapłacą. Na dodatek już został obwołany herosem i zapewne będzie kandydował w przyszłym roku do tytułu "Zwykły bohater".
Nasza piękna ministra oczywiście korbą na Narodowym kręcić nie mogła ale nic nie przeszkadzało żeby zadzwoniła do swojego kumpla z NCS i powiedziała po cichutku: "Co wy tam, qrwa, wyprawiacie? Chcesz żeby mnie ze stołka wywalili?" Jak się połapała, że to jej resort odpowiedzialny jest za to, że cały kraj stał się pośmiewiskiem w piłkarskim świecie, zapadła się pod ziemię i myślała, że sprawa ucichnie. Nie ucichła więc oddała się Mucha do dyspozycji swojego szefa. Jakby jeszcze wymyśliła sobie jakąś karę, na przykład codzienny, godzinny jogging z elektoratem PO ulicami Warszawy, to zapewne sędzia Tusk, pogroziłby palcem, na propozycje sztrafu przystał a w blasku kamer powiedział, że tak w zasadzie to on był winny i co? Ma się podać do dymisji? Ludziska by się pośmiały, po remisie z Albionem i tak większości ciśnienie już zeszło i byłoby git.
A tak pół Polski i absolutnie wszyscy dziennikarze polityczni czekają z napięciem w członkach na to "co powie tata". Asia zapewne już wie ale, że słabo twitterowa jest to wcześniej nic nie powie.
A swoją drogą, to genialne jak zmieniły się standardy informacyjne w kraju. O tym, że się Mucha Tuskowi oddała, świat dowiedział się z Twittera. Sławek minister Nowak też sobie Twitter umiłował do przekazywania zawsze dobrych wieści. Nawet Radek zagraniczny Sikorski się z dziennikarzami rzadziej spotyka a za to z umiłowaniem znad talerza w restauracji ćwierka.
Cóż, znak czasu to?
Moim skromnym zdaniem, piękna Joanna doskonale obserwuje otaczający ją świat i wyciąga świetne wnioski. Patrzy sobie bowiem ministra na to co się stało "zalanemu jak Narodowy" biskupowi i dokładnie kopiuje jego zachowanie. Klecha wyrżnął w słup, przyznał się, że był "pod wpływem alkoholu", choć w jego przypadku to raczej eufemizm, oddał się do dyspozycji Benedykta nr 16 i na dodatek zaproponował sądowi karę za swój niecny uczynek. Latami bez prawa jazdy się nie martwi, bo dostał już nową limuzynę z kierowcą, 20 godzin pracy z alkoholikami w miesiącu, to powiedzmy sobie szczerze, szczyt upierdliwości nie jest a ewentualną karę pieniężną i tak wierni zapłacą. Na dodatek już został obwołany herosem i zapewne będzie kandydował w przyszłym roku do tytułu "Zwykły bohater".
Nasza piękna ministra oczywiście korbą na Narodowym kręcić nie mogła ale nic nie przeszkadzało żeby zadzwoniła do swojego kumpla z NCS i powiedziała po cichutku: "Co wy tam, qrwa, wyprawiacie? Chcesz żeby mnie ze stołka wywalili?" Jak się połapała, że to jej resort odpowiedzialny jest za to, że cały kraj stał się pośmiewiskiem w piłkarskim świecie, zapadła się pod ziemię i myślała, że sprawa ucichnie. Nie ucichła więc oddała się Mucha do dyspozycji swojego szefa. Jakby jeszcze wymyśliła sobie jakąś karę, na przykład codzienny, godzinny jogging z elektoratem PO ulicami Warszawy, to zapewne sędzia Tusk, pogroziłby palcem, na propozycje sztrafu przystał a w blasku kamer powiedział, że tak w zasadzie to on był winny i co? Ma się podać do dymisji? Ludziska by się pośmiały, po remisie z Albionem i tak większości ciśnienie już zeszło i byłoby git.
A tak pół Polski i absolutnie wszyscy dziennikarze polityczni czekają z napięciem w członkach na to "co powie tata". Asia zapewne już wie ale, że słabo twitterowa jest to wcześniej nic nie powie.
A swoją drogą, to genialne jak zmieniły się standardy informacyjne w kraju. O tym, że się Mucha Tuskowi oddała, świat dowiedział się z Twittera. Sławek minister Nowak też sobie Twitter umiłował do przekazywania zawsze dobrych wieści. Nawet Radek zagraniczny Sikorski się z dziennikarzami rzadziej spotyka a za to z umiłowaniem znad talerza w restauracji ćwierka.
Cóż, znak czasu to?
wtorek, 23 października 2012
Co dalej z tym "in vitro"?
Episkopat grozi zwolennikom anatemą, środowiska ultrakatolickie się gotują ze swoją morderczą retoryką, prawa strona sejmu liczy na kolejne zwycięstwo i podzielenie PO ... a Donald Tusk przesuwa w sprawie "in vitro" skoczka i mówi "szach". Ogłasza bowiem na konferencji prasowej, że refundacje będą przeprowadzane ze środków Ministerstwa Zdrowia.
Posunięcie świetne, o ile nie genialne, bo całkowicie pomija parlament. Nie będzie wielogodzinnej dyskusji, posłowie nie będą musieli prężyć muskułów i karków, nie będą musieli głosować niezgodnie ze swoim sumieniem albo wyłamywać się z dyscypliny klubowej. To ostatnie szczególnie byłoby bowiem nie na rękę koalicji rządowej, w której, jak udowodniły głosowania w sprawie zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, zdania są najbardziej podzielone. Po co pokazywać gawiedzi, że Platforma Obywatelska pęka w szwach a Polskie Stronnictwo Ludowe jest bardziej konserwatywne niż paprykarz szczeciński.
I wszystko byłoby pięknie gdyby nie kilka szczegółów. Obecnie w Polsce jest ponad milion dwieście tysięcy par, które mają problemy z poczęciem dziecka i w związku z tym się leczą, ponad piętnaście tysięcy przypadków już teraz jest zakwalifikowanych do przeprowadzenia zapłodnienia metodą "in vitro" a my słyszymy, że do końca roku 2014 ministerstwo zamierza zrefundować częściowo jedynie pięć tysięcy takich zabiegów. Przy czym sformułowanie "częściowo" najprawdopodobniej odgrywa największe znaczenie. O ile bowiem premier Donald Tusk, mówił wczoraj ładnie, pewnie i przekonująco, o tyle przyciśnięty przez dziennikarzy chwilę później Bartosz Arłukowicz, wił już się jak piskorz aby żadnych wiążących deklaracji nie poczynić. Ważnych jest bowiem kilka kwestii. Po pierwsze - jaki procent zabiegu pokryje NFZ? Po drugie - czy będzie to zam tylko zabieg zapłodnienia pozaustrojowego czy równie kosztowna kuracja przygotowawcza? I po trzecie - kto będzie mógł skorzystać z refundacji? I tutaj kryteria nie są takie oczywiste, bo jak doszły mnie głosy ze środowisk zbliżonych do NFZ, może się pojawić zapis, że z programu zostaną skreślone kobiety, które przed nieudanym zajściem w ciążę używały hormonalnych środków antykoncepcyjnych. Wydaje się wam to śmieszne? Mi również, ale osoby znające dużo lepiej zasady działania naszego zdrowotnego molocha, wcale się z takiego pomysłu nie natrząsają.
Nie śmieją się też chorzy na cukrzycę, bo po ostatnich ruchach, a w zasadzie bezruchach ministra w sprawie leków, nie mają gdzie kupić insuliny. Mogą oczywiście nabywać ją poza granicami kraju ale większość z nich, na taką ewentualność, po prostu nie stać. Jeden z chorych z Krakowa zawiadomił nawet prokuraturę "iż Bartosz Arłukowicz, Minister Zdrowia mógł popełnić przestępstwo z art. 160 par. 1 oraz 231 par. 1 Kodeksu karnego polegające na narażeniu chorych na cukrzycę, wskutek niedopełnienia obowiązków, na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu przez to, że podległy mu resort zdrowia od początku 2012 r. nie zabezpieczył wymienionym chorym właściwych insulin." Przesłuchani zostali pierwsi świadkowie, zostaną zapewne przesłuchani następni ale jaki będzie finał tej sprawy?
Inny tragiczny przykład działania machiny NFZ, to chorzy na czerniaka z przerzutami. Terapia nowym lekiem o nazwie Yervoy, jest skuteczna ale droga - kosztuje ok. pół miliona złotych. W normalnych warunkach, nie jest ona refundowana, ale chorzy mogą się starać o tzw. chemioterapię niestandardową. Cóż jednak z tego, jak w 2011 roku nie wydano na nią ani jednej zgody a w tym roku w kwietniu, po lekkiej korekcie przepisów, które i tak nadal są bardzo mętne, jedynie krakowski oddział NFZ wydał cztery takie zgody. I to jedną choremu, który półtorej miesiąca wcześniej zmarł.
Jak mówi mój znajomy - "Ważnych spraw dla chorych nie załatwia się w świetle kamer ... a te medialne i tak umrą w gąszczu przepisów". To smutna konstatacja, którą dedykuję wszystkim entuzjastom wczorajszego wystąpienia Donalda Tuska o refundowaniu "in vitro" ze środków Ministerstwa Zdrowia. Zaczekajmy na szczegółowy zestaw warunków jakie trzeba spełnić aby się na taki CZĘŚCIOWY zwrot kosztów załapać.
Mam znajomych, którzy przez koszmar związany z "in vitro" przeszli. Nie miałem nigdy odwagi ich zapytać, ile na niego wydali, ale gdy widzę ich uśmiechniętą Oleńkę, wiem, że starania te były warte wszystkich pieniędzy.
Niestety nie wszyscy mają tyle szczęścia co moi ziomale.
Posunięcie świetne, o ile nie genialne, bo całkowicie pomija parlament. Nie będzie wielogodzinnej dyskusji, posłowie nie będą musieli prężyć muskułów i karków, nie będą musieli głosować niezgodnie ze swoim sumieniem albo wyłamywać się z dyscypliny klubowej. To ostatnie szczególnie byłoby bowiem nie na rękę koalicji rządowej, w której, jak udowodniły głosowania w sprawie zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, zdania są najbardziej podzielone. Po co pokazywać gawiedzi, że Platforma Obywatelska pęka w szwach a Polskie Stronnictwo Ludowe jest bardziej konserwatywne niż paprykarz szczeciński.
I wszystko byłoby pięknie gdyby nie kilka szczegółów. Obecnie w Polsce jest ponad milion dwieście tysięcy par, które mają problemy z poczęciem dziecka i w związku z tym się leczą, ponad piętnaście tysięcy przypadków już teraz jest zakwalifikowanych do przeprowadzenia zapłodnienia metodą "in vitro" a my słyszymy, że do końca roku 2014 ministerstwo zamierza zrefundować częściowo jedynie pięć tysięcy takich zabiegów. Przy czym sformułowanie "częściowo" najprawdopodobniej odgrywa największe znaczenie. O ile bowiem premier Donald Tusk, mówił wczoraj ładnie, pewnie i przekonująco, o tyle przyciśnięty przez dziennikarzy chwilę później Bartosz Arłukowicz, wił już się jak piskorz aby żadnych wiążących deklaracji nie poczynić. Ważnych jest bowiem kilka kwestii. Po pierwsze - jaki procent zabiegu pokryje NFZ? Po drugie - czy będzie to zam tylko zabieg zapłodnienia pozaustrojowego czy równie kosztowna kuracja przygotowawcza? I po trzecie - kto będzie mógł skorzystać z refundacji? I tutaj kryteria nie są takie oczywiste, bo jak doszły mnie głosy ze środowisk zbliżonych do NFZ, może się pojawić zapis, że z programu zostaną skreślone kobiety, które przed nieudanym zajściem w ciążę używały hormonalnych środków antykoncepcyjnych. Wydaje się wam to śmieszne? Mi również, ale osoby znające dużo lepiej zasady działania naszego zdrowotnego molocha, wcale się z takiego pomysłu nie natrząsają.
Nie śmieją się też chorzy na cukrzycę, bo po ostatnich ruchach, a w zasadzie bezruchach ministra w sprawie leków, nie mają gdzie kupić insuliny. Mogą oczywiście nabywać ją poza granicami kraju ale większość z nich, na taką ewentualność, po prostu nie stać. Jeden z chorych z Krakowa zawiadomił nawet prokuraturę "iż Bartosz Arłukowicz, Minister Zdrowia mógł popełnić przestępstwo z art. 160 par. 1 oraz 231 par. 1 Kodeksu karnego polegające na narażeniu chorych na cukrzycę, wskutek niedopełnienia obowiązków, na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu przez to, że podległy mu resort zdrowia od początku 2012 r. nie zabezpieczył wymienionym chorym właściwych insulin." Przesłuchani zostali pierwsi świadkowie, zostaną zapewne przesłuchani następni ale jaki będzie finał tej sprawy?
Inny tragiczny przykład działania machiny NFZ, to chorzy na czerniaka z przerzutami. Terapia nowym lekiem o nazwie Yervoy, jest skuteczna ale droga - kosztuje ok. pół miliona złotych. W normalnych warunkach, nie jest ona refundowana, ale chorzy mogą się starać o tzw. chemioterapię niestandardową. Cóż jednak z tego, jak w 2011 roku nie wydano na nią ani jednej zgody a w tym roku w kwietniu, po lekkiej korekcie przepisów, które i tak nadal są bardzo mętne, jedynie krakowski oddział NFZ wydał cztery takie zgody. I to jedną choremu, który półtorej miesiąca wcześniej zmarł.
Jak mówi mój znajomy - "Ważnych spraw dla chorych nie załatwia się w świetle kamer ... a te medialne i tak umrą w gąszczu przepisów". To smutna konstatacja, którą dedykuję wszystkim entuzjastom wczorajszego wystąpienia Donalda Tuska o refundowaniu "in vitro" ze środków Ministerstwa Zdrowia. Zaczekajmy na szczegółowy zestaw warunków jakie trzeba spełnić aby się na taki CZĘŚCIOWY zwrot kosztów załapać.
Mam znajomych, którzy przez koszmar związany z "in vitro" przeszli. Nie miałem nigdy odwagi ich zapytać, ile na niego wydali, ale gdy widzę ich uśmiechniętą Oleńkę, wiem, że starania te były warte wszystkich pieniędzy.
Niestety nie wszyscy mają tyle szczęścia co moi ziomale.
poniedziałek, 22 października 2012
Trudne słowo - dopuszczalność
Czy ja jestem idiotą czy nikt w Polsce nie potrafi odparować katoprawicowej propagandzie?
Od dłuższego czasu słyszymy argument, że ustawa pozwala na zabijanie niepełnosprawnych płodów do 12 tygodnia. Wszyscy niemal posłowie maja gęby pełne argumentów, że to niehumanitarnie, że niepełnosprawni też mają prawo żyć, że kto będzie w przyszłości zdobywał medale na paraolimpiadach etc.
A ja się pytam - gdzie w ustawie jest napisane, że płód, zdiagnozowany jako w przyszłości niepełnosprawny, TRZEBA będzie usunąć (czytaj: zabić)? No nie, zapis mówi o DOPUSZCZALNOŚCI przeprowadzenia aborcji a to w moim rozumieniu jest furtką aby to rodzice zadecydowali co zrobić. Zakładając, że w Polsce jest znakomita większość praktykujących katolików, obojętnie czy jest to prawdą czy nie, to chyba problemu być nie powinno.
Dlaczego zatem nie dać możliwości usunięcia upośledzonego płodu tym, którzy wiedzą, że tego problemu w przyszłości nie udźwigną? To oni będą musieli nosić brzemię tej decyzji do końca życia ale jeśli taką decyzję podejmą, to uszanujmy ją.
Dlaczego w XXI wieku zgadzamy się na tworzenie sytuacji zero-jedynkowych, w których nie masz szans podjęcia suwerennej decyzji?
Czy środowiska katolickie, uważają swoich braci i siostry w wierze, za stado odmóżdżonych baranów, które nie potrafi podjąć dobrej decyzji i trzeba im stale wszystkiego zakazywać? Jest przecież Dekalog, jeśli już Kodeks karny nie stanowi czynnika hamującego, który stanowi znakomity drogowskaz dla wierzących.
Zakładam, że gdyby Najwyższy tworzył istoty, które nie potrafią podejmować samodzielnych kroków, to nie trudziłby się w konstruowanie tak skomplikowanego organu jak mózg.
I choć to podejście trochę z nie mojej bajki, to nie rozumiem tych którzy w nie wierzą.
Od dłuższego czasu słyszymy argument, że ustawa pozwala na zabijanie niepełnosprawnych płodów do 12 tygodnia. Wszyscy niemal posłowie maja gęby pełne argumentów, że to niehumanitarnie, że niepełnosprawni też mają prawo żyć, że kto będzie w przyszłości zdobywał medale na paraolimpiadach etc.
A ja się pytam - gdzie w ustawie jest napisane, że płód, zdiagnozowany jako w przyszłości niepełnosprawny, TRZEBA będzie usunąć (czytaj: zabić)? No nie, zapis mówi o DOPUSZCZALNOŚCI przeprowadzenia aborcji a to w moim rozumieniu jest furtką aby to rodzice zadecydowali co zrobić. Zakładając, że w Polsce jest znakomita większość praktykujących katolików, obojętnie czy jest to prawdą czy nie, to chyba problemu być nie powinno.
Dlaczego zatem nie dać możliwości usunięcia upośledzonego płodu tym, którzy wiedzą, że tego problemu w przyszłości nie udźwigną? To oni będą musieli nosić brzemię tej decyzji do końca życia ale jeśli taką decyzję podejmą, to uszanujmy ją.
Dlaczego w XXI wieku zgadzamy się na tworzenie sytuacji zero-jedynkowych, w których nie masz szans podjęcia suwerennej decyzji?
Czy środowiska katolickie, uważają swoich braci i siostry w wierze, za stado odmóżdżonych baranów, które nie potrafi podjąć dobrej decyzji i trzeba im stale wszystkiego zakazywać? Jest przecież Dekalog, jeśli już Kodeks karny nie stanowi czynnika hamującego, który stanowi znakomity drogowskaz dla wierzących.
Zakładam, że gdyby Najwyższy tworzył istoty, które nie potrafią podejmować samodzielnych kroków, to nie trudziłby się w konstruowanie tak skomplikowanego organu jak mózg.
I choć to podejście trochę z nie mojej bajki, to nie rozumiem tych którzy w nie wierzą.
niedziela, 21 października 2012
Quo vadis, Rysiu?
Swego czasu usłyszał Palikot od Tuska taki oto tekst: "Janusz, dość już tego stania w przeciągu". Krótko po nim premierowy błazen wygłosił płomienne przemówienie, wystąpił z partii i rzucił mandatem poselskim.
Trochę wcześniej hetman z Biłgoraja zaczął mamić kolegę posła Kalisza wizją wspólnej drogi, stworzenia nowej jakości na lewicy. Do tria, bo nie wiadomo dlaczego, ale wszystkie nieszczęścia uwzięły się żeby chodzić trójkami, zaprosili Bartosza Arłukowicza. Ten ostatni wolał jednak wróbla mieć w garści niż gołębia na dachu. Wziął tekę ministra zdrowia od Tusku, bo strasznie już ona Kopaczowej ciążyła i w zasadzie wsadził się na minę z mocno opóźnionym zapłonem. Cóż, są czasami ludzie, którzy jak już sobie wbiją do głowy, że byliby dobrymi prezesami/ministrami/dyrektorami (niepotrzebne skreślić), to nawet jeśli żadnych kwalifikacji po temu nie mają, to i tak prędzej czy później dopną swego. Szkoda społeczeństwa/firmy/pracowników (znów niepotrzebne skreślić) jest bez znaczenia, bo przecież delikwent zaspokoił swoje przerośnięte ego.
Z Ryszardem Kaliszem było trochę inaczej, pokazał się na palikotowym kongresie, napawał się i pławił w owacjach na wejście i kiedy zabrał głos. Trochę go nawet wtedy poniosło, bo doping doprowadził go niemal do krzyku i jak się okazuje, raper z niego marny. Pojechał wtedy populistycznie pod publikę i gawiedź zaczęła czekać, kiedy wreszcie ziści się pierwszy wielki transfer. Ryś miał wielką na to ochotę ale w ostatniej chwili zdał sobie sprawę, do kogo by się zapisał. Wszyscy, którzy Palikota znają ciut dłużej wiedzą, że gwiazda tego egocentryka musi zawsze świecić najjaśniej. Jeśli tak nie jest, to Januszek tupie, gryzie i drapie aż zostanie sam na scenie i wszystkie światła są skupione tylko na nim. To wtedy czuje się spełniony. Nie ważne, że wie, iż sobie to skupienie kupił - ego jest nakarmione i to jest najważniejsze.
Jest 11 stycznia 2011r., od dwóch dni ludzie Palikota szczepią media informacjami o megasensacyjnym transferze politycznym. Wszyscy znający realia tamtych dni i słyszący szumne zapowiedzi, typują Rysia. Większość, mających pojęcie co się dzieje w Ruchu Poparcia, też nie ma wątpliwości, że oto długo wyczekiwany transfer doszedł do skutku. Dziennikarze czekają na mrozie, napięcie rośnie a w bramie pokazuje się Palikot w towarzystwie ... Tymochowicza.
Co się wtedy stało? Dlaczego Kalisz zrezygnował z wejścia do projektu Janusza? Zarówno SLD jak i RP były wtedy przygotowane na takie przejście. W świetle zbliżających się wyborów, hetman zapewniłby sobie przychylność mediów, dodatkowych co najmniej 5% wyborców, zwierzę medialne, które jest zapraszane i słuchane, celebrytę równego założycielowi "ruchu swojego imienia".
Nie wiem co się wtedy zadziało, może Jano dał Rychowi jasno do zrozumienia, kto tu będzie samcem alfa, a że obaj mają wielkie parcie na szkło, to się jeden musiał przestraszyć. Może Kalisz bał się zaryzykować widząc ówczesne społeczne poparcie Ruchu Poparcia? Przy wyniku między 2 a 3% Ryś miał obawy czy się znowu w ławy załapie, a bez tego przecież jego gwiazda nie lśni. Tylko skąd tak słaba wiara w swoje możliwości?
Co było dalej wszyscy wiemy i nie muszę tego po raz kolejny roztrząsać.
Ryszard bezproblemowo dostaje się do parlamentu. Wynik napawa go dumą ale kubłem zimnej wody jest głosowanie na przewodniczącego klubu parlamentarnego. Startuje i doznaje porażki w starciu z Leszkiem Millerem. Nie wielkiej, nie druzgocącej, ale jednak porażki. Najsmutniejsze jest jednak to, że po takim wyniku, nasz bohater się obraża. Strzela klasycznego focha i zaczyna iść swoją drogą. Nie jest to trudna trasa, bo jako jeden z najbarwniejszych lewicowców w Polsce, obdarzony wielkim urokiem osobistym i ciętą ripostą, jest chętnie zapraszany przez media. Smutne jest jednak, że Rysiu, lansując się, zapomina, a może nawet celowo, prezentuje stanowiska niejednokrotnie mocno dalekie od tego co prezentuje aktualnie partia.
Żeby oddać sprawiedliwość - nie tylko Kalisz zdaje się nie wierzyć w siłę Sojuszu Lewicy Demokratycznej i możliwość znacznie lepszych wyników w następnych wyborach. W podobnym tonie wypowiadają się bowiem Józef Oleksy, Wojciech Olejniczak i czasami Marek Siwiec. Celowo nie wspominam o Aleksandrze Kwaśniewskim, bo jako były prezydent, człowiek bez przynależności partyjnej może niezależnie komentować rzeczywistość. Wymienieni przeze mnie politycy zdają się nie zważać na to co Palikot prezentuje, jak głosuje i czyim jest jokerem. Wykombinowali sobie bowiem, że łącząc siły z hetmanem zdobędą dla siebie bez większego wysiłku dodatkowy elektorat, że to Biłgorajczyk będzie dla nich zbierał procenty i że ostatecznie wspólnie z nim uda się im dostać do parlamentu europejskiego.
Nic bardziej błędnego. Lewicowość Palikota, to mit a w zasadzie chwyt na omamienie części społeczeństwa. Głosuje za wydłużeniem wieku emerytalnego, przeciwko zwiększeniu płacy minimalnej i ma czelność wmawiać ludziom, że ma lewicowe poglądy? Nie udało mu się 1 maja przebić pochodu, to kolejnym krokiem był ultraliberalny kongres gospodarczy w Krakowie, który nota bene również nie zaistniał ani w mediach ani w świadomości większości przedsiębiorców.
Dziwię się, że po roku działalności Ruchu Palikota w sejmie, Ryszard Kalisz dalej nie wyklucza zbratania się z "przebierańcami". Jeśli uważa, że to droga do sukcesu, to dlaczego nie opuści szeregów SLD i nie przyłączy się do tej błazenady, ups przepraszam - nowoczesnego lewicowego projektu. To już chyba najwyższy czas żeby dokonać ostatecznych wyborów a nie odcinać kupony od dawnych zasług. Albo Kalisz uznaje bowiem Sojusz za swoje miejsce i tworzy team, choć osobiście nie sądzę, że wie jak to się robi, albo składa polityczną deklarację i idzie własną drogą. Przykro mi to mówić ale dzisiaj swoją postawa bardzie partii szkodzi niż pomaga, dlatego też ...
Ryszardzie, dość już stania w przeciągu - zdecyduj się wreszcie!
Trochę wcześniej hetman z Biłgoraja zaczął mamić kolegę posła Kalisza wizją wspólnej drogi, stworzenia nowej jakości na lewicy. Do tria, bo nie wiadomo dlaczego, ale wszystkie nieszczęścia uwzięły się żeby chodzić trójkami, zaprosili Bartosza Arłukowicza. Ten ostatni wolał jednak wróbla mieć w garści niż gołębia na dachu. Wziął tekę ministra zdrowia od Tusku, bo strasznie już ona Kopaczowej ciążyła i w zasadzie wsadził się na minę z mocno opóźnionym zapłonem. Cóż, są czasami ludzie, którzy jak już sobie wbiją do głowy, że byliby dobrymi prezesami/ministrami/dyrektorami (niepotrzebne skreślić), to nawet jeśli żadnych kwalifikacji po temu nie mają, to i tak prędzej czy później dopną swego. Szkoda społeczeństwa/firmy/pracowników (znów niepotrzebne skreślić) jest bez znaczenia, bo przecież delikwent zaspokoił swoje przerośnięte ego.
Z Ryszardem Kaliszem było trochę inaczej, pokazał się na palikotowym kongresie, napawał się i pławił w owacjach na wejście i kiedy zabrał głos. Trochę go nawet wtedy poniosło, bo doping doprowadził go niemal do krzyku i jak się okazuje, raper z niego marny. Pojechał wtedy populistycznie pod publikę i gawiedź zaczęła czekać, kiedy wreszcie ziści się pierwszy wielki transfer. Ryś miał wielką na to ochotę ale w ostatniej chwili zdał sobie sprawę, do kogo by się zapisał. Wszyscy, którzy Palikota znają ciut dłużej wiedzą, że gwiazda tego egocentryka musi zawsze świecić najjaśniej. Jeśli tak nie jest, to Januszek tupie, gryzie i drapie aż zostanie sam na scenie i wszystkie światła są skupione tylko na nim. To wtedy czuje się spełniony. Nie ważne, że wie, iż sobie to skupienie kupił - ego jest nakarmione i to jest najważniejsze.
Jest 11 stycznia 2011r., od dwóch dni ludzie Palikota szczepią media informacjami o megasensacyjnym transferze politycznym. Wszyscy znający realia tamtych dni i słyszący szumne zapowiedzi, typują Rysia. Większość, mających pojęcie co się dzieje w Ruchu Poparcia, też nie ma wątpliwości, że oto długo wyczekiwany transfer doszedł do skutku. Dziennikarze czekają na mrozie, napięcie rośnie a w bramie pokazuje się Palikot w towarzystwie ... Tymochowicza.
Co się wtedy stało? Dlaczego Kalisz zrezygnował z wejścia do projektu Janusza? Zarówno SLD jak i RP były wtedy przygotowane na takie przejście. W świetle zbliżających się wyborów, hetman zapewniłby sobie przychylność mediów, dodatkowych co najmniej 5% wyborców, zwierzę medialne, które jest zapraszane i słuchane, celebrytę równego założycielowi "ruchu swojego imienia".
Nie wiem co się wtedy zadziało, może Jano dał Rychowi jasno do zrozumienia, kto tu będzie samcem alfa, a że obaj mają wielkie parcie na szkło, to się jeden musiał przestraszyć. Może Kalisz bał się zaryzykować widząc ówczesne społeczne poparcie Ruchu Poparcia? Przy wyniku między 2 a 3% Ryś miał obawy czy się znowu w ławy załapie, a bez tego przecież jego gwiazda nie lśni. Tylko skąd tak słaba wiara w swoje możliwości?
Co było dalej wszyscy wiemy i nie muszę tego po raz kolejny roztrząsać.
Ryszard bezproblemowo dostaje się do parlamentu. Wynik napawa go dumą ale kubłem zimnej wody jest głosowanie na przewodniczącego klubu parlamentarnego. Startuje i doznaje porażki w starciu z Leszkiem Millerem. Nie wielkiej, nie druzgocącej, ale jednak porażki. Najsmutniejsze jest jednak to, że po takim wyniku, nasz bohater się obraża. Strzela klasycznego focha i zaczyna iść swoją drogą. Nie jest to trudna trasa, bo jako jeden z najbarwniejszych lewicowców w Polsce, obdarzony wielkim urokiem osobistym i ciętą ripostą, jest chętnie zapraszany przez media. Smutne jest jednak, że Rysiu, lansując się, zapomina, a może nawet celowo, prezentuje stanowiska niejednokrotnie mocno dalekie od tego co prezentuje aktualnie partia.
Żeby oddać sprawiedliwość - nie tylko Kalisz zdaje się nie wierzyć w siłę Sojuszu Lewicy Demokratycznej i możliwość znacznie lepszych wyników w następnych wyborach. W podobnym tonie wypowiadają się bowiem Józef Oleksy, Wojciech Olejniczak i czasami Marek Siwiec. Celowo nie wspominam o Aleksandrze Kwaśniewskim, bo jako były prezydent, człowiek bez przynależności partyjnej może niezależnie komentować rzeczywistość. Wymienieni przeze mnie politycy zdają się nie zważać na to co Palikot prezentuje, jak głosuje i czyim jest jokerem. Wykombinowali sobie bowiem, że łącząc siły z hetmanem zdobędą dla siebie bez większego wysiłku dodatkowy elektorat, że to Biłgorajczyk będzie dla nich zbierał procenty i że ostatecznie wspólnie z nim uda się im dostać do parlamentu europejskiego.
Nic bardziej błędnego. Lewicowość Palikota, to mit a w zasadzie chwyt na omamienie części społeczeństwa. Głosuje za wydłużeniem wieku emerytalnego, przeciwko zwiększeniu płacy minimalnej i ma czelność wmawiać ludziom, że ma lewicowe poglądy? Nie udało mu się 1 maja przebić pochodu, to kolejnym krokiem był ultraliberalny kongres gospodarczy w Krakowie, który nota bene również nie zaistniał ani w mediach ani w świadomości większości przedsiębiorców.
Dziwię się, że po roku działalności Ruchu Palikota w sejmie, Ryszard Kalisz dalej nie wyklucza zbratania się z "przebierańcami". Jeśli uważa, że to droga do sukcesu, to dlaczego nie opuści szeregów SLD i nie przyłączy się do tej błazenady, ups przepraszam - nowoczesnego lewicowego projektu. To już chyba najwyższy czas żeby dokonać ostatecznych wyborów a nie odcinać kupony od dawnych zasług. Albo Kalisz uznaje bowiem Sojusz za swoje miejsce i tworzy team, choć osobiście nie sądzę, że wie jak to się robi, albo składa polityczną deklarację i idzie własną drogą. Przykro mi to mówić ale dzisiaj swoją postawa bardzie partii szkodzi niż pomaga, dlatego też ...
Ryszardzie, dość już stania w przeciągu - zdecyduj się wreszcie!
poniedziałek, 15 października 2012
Wszystko gra
Premier przemówił i przez weekend wszyscy rozbierali to wydarzenie na czynniki pierwsze. Słowa poszły na pierwszy ogień. Komentatorzy są zgodni: "drugie expose", choć to kretyńskie określenie używane nawet przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów, jak mówią teraz młodzi - dupy nie urywa. Od soboty w akcji propagandowej pomagają, choć moim zdaniem alternatywnie, również ministrowie. Ich konferencje, równie dobrze wyreżyserowane, niosą za sobą taki wishfull thinking, którego nie powstydziłby się nawet Palikot. Wczoraj na ten przykład minister Nowak roztaczał wizje miliardów złotówek na drogi i kolej. Jeśli mają one zostać rozdane na podstawie obecnie obowiązujących i nagminnie stosowanych przez urzędników, procedur przetargowych, to ja już dzisiaj idę o zakład, że 2/3 z nich nie uda się zakończyć w terminie a ilość bankructw jakie zaobserwujemy będzie zastraszająca.
Idźmy dalej, ministra Elżbieta Bieńkowska, z mniejszym niż zazwyczaj entuzjazmem, wydusiła z siebie cyfrę 300 mld zł jakie rzekomo dostaniemy od Unii Europejskiej, choć negocjacje w tej sprawie jeszcze się nie zaczęły. Nic to, że UE w kryzysie stała się mniej hojna, nic to, że nasi negocjatorzy, to istne dupy wołowe, które przegrałyby w Brukseli nawet lobbing za zwiększeniem w Polsce produkcji brukselki o 33,5 kg rocznie i nic to wreszcie, że wykorzystanie środków unijnych mamy na poziomie dalekim od zadowalającego. Powiedzieć coś trzeba było, to się powiedziało. "Ciemna masa" i tak to kupi, bo mało kto jest sobie taką kasę wyobrazić.
Podobnych spektakli będzie jeszcze kilkanaście, a wszyscy ministrowie będą obiecywali te same pieniądze co poprzednicy, których nie dość, że nie ma zapisanych w budżecie na 2013 rok ale nawet Jacek Vincent Rostowski nie ma pojęcia skąd je wytrzasnąć.
Wróćmy jeszcze na chwilę do piątkowego przemówienia Donalda Tuska. Ocenili je również specjaliści od mowy ciała i wyjaśnili nam maluczkim, jak premier manipulował naszą uwagą poprzez gesty. Strój też był dobrany dokładnie na tę okoliczność a już szczytem są moim zdaniem nieprzypadkowe podobno paski na krawacie. Wznosiły się bowiem z lewej na prawą wskazując tendencje wzrostowe naszej koniunktury.
Nie mogę się w związku z tym oprzeć wrażeniu, że to co teraz robi rząd, to jedynie gra, gra pozorów, słów, gestów, obietnic a czasami zwykłych manipulacji. Zastanawiam się również, czy kiedyś nie zostaniemy zaskoczeni kolejnymi taśmami. Tym razem z zapisem tajnych narad w gabinecie Tuska, po których afera premiera Ferenca Gyurcsany'ego będzie wyglądała jak pikuś. Ups, przepraszam, Pan Pikuś.
I już na zakończenie kilka słów na temat arytmetyki, wszak kilka dni temu napisałem, że jest ona w sejmie najważniejsza. Wszystko poszło zgodnie z planem. Zarówno PSL jak i "gowinowcy" nie chcieli narażać się na upadek rządu, rekonstrukcję koalicji, przedterminowe wybory - bo przecież słupki spadają. Nawet Palikot mógł się zachować jak na partię opozycyjną przystało i zagłosować przeciw swojemu wielkiemu przyjacielowi i protektorowi. Trochę się wprawdzie przy tym naskamlał z mównicy, ale przecież musiał w barwny sposób POpromować swój liberalny kongres gospodarczy, który nota bene w mediach kompletnie przeszedł bez echa.
Koalicja ostatecznie zebrała 233 głosy, opozycja 219, kwiatów dla premiera nie było, standing ovations też tylko z centrum ław sejmowych i to nawet nie wszystkim chciało się wstać, premier na chwilę odsapnął i pojechał z sejmu na cygaro.
Jeden tylko szczegół uwagę mą przykuł, a była nim absencja na głosowaniu posła Romana Kaczora. Nie byłbym sobą, czyli fanem teorii spiskowych, gdybym nie ukuł na tę okoliczność takiej figury - czy jest możliwe, żeby poseł z Dolnego Śląska, który to region jest matecznikiem Grzegorza Schetyny, mógł się tak nagle i bez "Jego" wiedzy zawieruszyć? Czy ta nieobecność, przy absolutnej mobilizacji wszystkich członków klubu, przez Grupińskiego a i samego Tuska zapewne, mogła mieć miejsce? A może Kaczor, to taka "czerwona lampka" dla przewodniczącego PO? Wszak palikotowy poseł Makowski wyniuchał, że brawa Tusku dostał po tym jak "Grzegorz Niewybaczający" wysłał sms'a.
Osobiście nie wierzę w przypadki w polityce i jeszcze nigdy nie musiałem tego stanowiska weryfikować.
Idźmy dalej, ministra Elżbieta Bieńkowska, z mniejszym niż zazwyczaj entuzjazmem, wydusiła z siebie cyfrę 300 mld zł jakie rzekomo dostaniemy od Unii Europejskiej, choć negocjacje w tej sprawie jeszcze się nie zaczęły. Nic to, że UE w kryzysie stała się mniej hojna, nic to, że nasi negocjatorzy, to istne dupy wołowe, które przegrałyby w Brukseli nawet lobbing za zwiększeniem w Polsce produkcji brukselki o 33,5 kg rocznie i nic to wreszcie, że wykorzystanie środków unijnych mamy na poziomie dalekim od zadowalającego. Powiedzieć coś trzeba było, to się powiedziało. "Ciemna masa" i tak to kupi, bo mało kto jest sobie taką kasę wyobrazić.
Podobnych spektakli będzie jeszcze kilkanaście, a wszyscy ministrowie będą obiecywali te same pieniądze co poprzednicy, których nie dość, że nie ma zapisanych w budżecie na 2013 rok ale nawet Jacek Vincent Rostowski nie ma pojęcia skąd je wytrzasnąć.
Wróćmy jeszcze na chwilę do piątkowego przemówienia Donalda Tuska. Ocenili je również specjaliści od mowy ciała i wyjaśnili nam maluczkim, jak premier manipulował naszą uwagą poprzez gesty. Strój też był dobrany dokładnie na tę okoliczność a już szczytem są moim zdaniem nieprzypadkowe podobno paski na krawacie. Wznosiły się bowiem z lewej na prawą wskazując tendencje wzrostowe naszej koniunktury.
Nie mogę się w związku z tym oprzeć wrażeniu, że to co teraz robi rząd, to jedynie gra, gra pozorów, słów, gestów, obietnic a czasami zwykłych manipulacji. Zastanawiam się również, czy kiedyś nie zostaniemy zaskoczeni kolejnymi taśmami. Tym razem z zapisem tajnych narad w gabinecie Tuska, po których afera premiera Ferenca Gyurcsany'ego będzie wyglądała jak pikuś. Ups, przepraszam, Pan Pikuś.
I już na zakończenie kilka słów na temat arytmetyki, wszak kilka dni temu napisałem, że jest ona w sejmie najważniejsza. Wszystko poszło zgodnie z planem. Zarówno PSL jak i "gowinowcy" nie chcieli narażać się na upadek rządu, rekonstrukcję koalicji, przedterminowe wybory - bo przecież słupki spadają. Nawet Palikot mógł się zachować jak na partię opozycyjną przystało i zagłosować przeciw swojemu wielkiemu przyjacielowi i protektorowi. Trochę się wprawdzie przy tym naskamlał z mównicy, ale przecież musiał w barwny sposób POpromować swój liberalny kongres gospodarczy, który nota bene w mediach kompletnie przeszedł bez echa.
Koalicja ostatecznie zebrała 233 głosy, opozycja 219, kwiatów dla premiera nie było, standing ovations też tylko z centrum ław sejmowych i to nawet nie wszystkim chciało się wstać, premier na chwilę odsapnął i pojechał z sejmu na cygaro.
Jeden tylko szczegół uwagę mą przykuł, a była nim absencja na głosowaniu posła Romana Kaczora. Nie byłbym sobą, czyli fanem teorii spiskowych, gdybym nie ukuł na tę okoliczność takiej figury - czy jest możliwe, żeby poseł z Dolnego Śląska, który to region jest matecznikiem Grzegorza Schetyny, mógł się tak nagle i bez "Jego" wiedzy zawieruszyć? Czy ta nieobecność, przy absolutnej mobilizacji wszystkich członków klubu, przez Grupińskiego a i samego Tuska zapewne, mogła mieć miejsce? A może Kaczor, to taka "czerwona lampka" dla przewodniczącego PO? Wszak palikotowy poseł Makowski wyniuchał, że brawa Tusku dostał po tym jak "Grzegorz Niewybaczający" wysłał sms'a.
Osobiście nie wierzę w przypadki w polityce i jeszcze nigdy nie musiałem tego stanowiska weryfikować.
środa, 10 października 2012
Premier pod ścianą?
Co stało się dzisiaj sejmie?
W zasadzie nic szczególnego. Przeszedł wniosek o przekazanie do dalszych prac w komisjach, projektu zaostrzającego przepisy aborcyjne. Kluby pozwoliły swoim posłom głosować zgodnie ze swoim sumieniem, w efekcie czego 40 posłów Platformy Obywatelskiej i 19 posłów PSL zagłosowało "ZA". Oczywiście wszystkie kluby prawicowe również tak zagłosowały.
Nie byłoby w tym nic wstrząsającego, gdyby nie sytuacja w jakiej znajduje się teraz premier Donald Tusk. Wiadomo bowiem, że wyrósł mu w partii nowy harcownik. Jarosław Gowin, nigdy nie był wielkim stronnikiem swojego szefa. Stanowisko ministra sprawiedliwości dostał, żeby osłabić pozycję Grzegorza Schetyny, którego Tusk tak bardzo się do niedawna obawiał. Jak tragiczna była to decyzja, widzimy od dłuższego czasu. Gowin jest bowiem specjalistą od, powiedzmy to najoględniej jak można, kontrowersyjnych wypowiedzi i decyzji. Pamiętajmy, że zastąpił jednego z bardziej kompetentnych ministrów poprzedniego rządu, czyli Krzysztofa Kwiatkowskiego. Ale mniejsza o kompetencje nowego właściciela ważnej w końcu teki. Nominacja Gowina miała prestiżowo wzmocnić i medialnie docenić prawicowe skrzydło PO. To jednak okazało się zbyt mało, a nasz krakowski polityk - Tusk nigdy nie miał szczęścia do kolegów z tego miasta - po cichu i to nie koniecznie wielkiemu cichu, zaczął zbierać szable. Do wczoraj, nie wiedzieliśmy na ile może liczyć. Dziś już to wiemy. Ma ich minimum czterdzieści, bo przecież musimy wziąć pod uwagę, że część tych, którzy wstrzymali się dziś od głosu, mogli wykazać się daleko idącym pragmatyzmem, nie skazując się tym samym na ujawnienie.
Podobny problem ma również Waldemar Pawlak, bo znakomita większość jego klubu zagłosowała inaczej niż on. Sytuacja tego polityka jest jeszcze trudniejsza, bo dzisiejsze wydarzenia sejmowe mogą mieć znaczenie w zbliżających się wyborach władz krajowych PSL. Za chwilę okaże się, że psu na budę były wszystkie kawiarniano-restauracyjne rozmowy z liderami opozycji, oczywiście tymi, którzy postanowili wziąć udział w wewnątrzpartyjnej kampanii Pawlaka, a zacny przecież kontrkandydat jakim jest Janusz Piechociński, będzie bardziej miły uczestnikom "chłopskiego kongresu".
Ale wracajmy do sedna mojego, mocno dziś spiskowego, komentarza.
Najważniejszą rzeczą w sejmie jest ... arytmetyka. Szczególnie zaś, gdy jesteśmy w przededniu powtórnego expose premiera. Swoją drogą, to dość kuriozalna sytuacja, kiedy to premier po roku pracy swojego rządu, ma zamiar wygłosić, po raz kolejny, swą "mowę tronową". Wszyscy wiemy, że nie jest to parlamentarna norma i domyślamy się, że źle musi się dziać w państwie polskim, żeby po takie narzędzie sięgać.
Faktem niezaprzeczalnym jest również to, że rządzący są ostatnio w impasie. Po zeszłotygodniowych sondażach, w których PO zrównało się z Prawem i Sprawiedliwością, nadeszły świeże, w których to partia Kaczyńskiego ma przewagę, i to nie byle jaką. Daleki jestem od tego, żeby odtrąbić teraz zwrot w nastawieniu wyborców ale widać, że coś drgnęło.
Chimeryczny z natury koalicjant jakim jest PSL, nie dodaje Tuskowi komfortu rządzenia a świadomość, że we własnej partii ma Alibabę z co najmniej czterdziestoma rozbójnikami, ostatecznie plasuje premiera w okolicach niesławnego pola H8 - szachiści wiedzą o czym piszę.
Premier ma oczywiście kilka ruchów na wypadek czarnego scenariusza, bowiem utrata prawicowego skrzydła PO i zbuntowanego PSL-u (choć czy może się tak zbuntować żeby odciąć się od dziesiątków tysięcy posadek?) , może być zrekompensowana, przynajmniej teoretycznie, zawsze wiernymi hufcami Hetmana z Biłgoraja i wyważonym w działaniu, choć mocno nastawionym na realizację swojego programu SLD.
Z arytmetycznego punktu widzenia, taka "układanka" jest możliwa. Czy udało by się z tego stworzyć stabilną konstrukcję na nadchodzące trudne czasy?
Zobaczymy co najbliższe dni pokażą.
PS. Wszystkie dzisiejsze założenia taktyczne opieram na wynikach debaty światopoglądowej, choć przyznam, że światopogląd na gospodarkę nie musi być wcale tak odległy od kwestii moralnych.
W zasadzie nic szczególnego. Przeszedł wniosek o przekazanie do dalszych prac w komisjach, projektu zaostrzającego przepisy aborcyjne. Kluby pozwoliły swoim posłom głosować zgodnie ze swoim sumieniem, w efekcie czego 40 posłów Platformy Obywatelskiej i 19 posłów PSL zagłosowało "ZA". Oczywiście wszystkie kluby prawicowe również tak zagłosowały.
Nie byłoby w tym nic wstrząsającego, gdyby nie sytuacja w jakiej znajduje się teraz premier Donald Tusk. Wiadomo bowiem, że wyrósł mu w partii nowy harcownik. Jarosław Gowin, nigdy nie był wielkim stronnikiem swojego szefa. Stanowisko ministra sprawiedliwości dostał, żeby osłabić pozycję Grzegorza Schetyny, którego Tusk tak bardzo się do niedawna obawiał. Jak tragiczna była to decyzja, widzimy od dłuższego czasu. Gowin jest bowiem specjalistą od, powiedzmy to najoględniej jak można, kontrowersyjnych wypowiedzi i decyzji. Pamiętajmy, że zastąpił jednego z bardziej kompetentnych ministrów poprzedniego rządu, czyli Krzysztofa Kwiatkowskiego. Ale mniejsza o kompetencje nowego właściciela ważnej w końcu teki. Nominacja Gowina miała prestiżowo wzmocnić i medialnie docenić prawicowe skrzydło PO. To jednak okazało się zbyt mało, a nasz krakowski polityk - Tusk nigdy nie miał szczęścia do kolegów z tego miasta - po cichu i to nie koniecznie wielkiemu cichu, zaczął zbierać szable. Do wczoraj, nie wiedzieliśmy na ile może liczyć. Dziś już to wiemy. Ma ich minimum czterdzieści, bo przecież musimy wziąć pod uwagę, że część tych, którzy wstrzymali się dziś od głosu, mogli wykazać się daleko idącym pragmatyzmem, nie skazując się tym samym na ujawnienie.
Podobny problem ma również Waldemar Pawlak, bo znakomita większość jego klubu zagłosowała inaczej niż on. Sytuacja tego polityka jest jeszcze trudniejsza, bo dzisiejsze wydarzenia sejmowe mogą mieć znaczenie w zbliżających się wyborach władz krajowych PSL. Za chwilę okaże się, że psu na budę były wszystkie kawiarniano-restauracyjne rozmowy z liderami opozycji, oczywiście tymi, którzy postanowili wziąć udział w wewnątrzpartyjnej kampanii Pawlaka, a zacny przecież kontrkandydat jakim jest Janusz Piechociński, będzie bardziej miły uczestnikom "chłopskiego kongresu".
Ale wracajmy do sedna mojego, mocno dziś spiskowego, komentarza.
Najważniejszą rzeczą w sejmie jest ... arytmetyka. Szczególnie zaś, gdy jesteśmy w przededniu powtórnego expose premiera. Swoją drogą, to dość kuriozalna sytuacja, kiedy to premier po roku pracy swojego rządu, ma zamiar wygłosić, po raz kolejny, swą "mowę tronową". Wszyscy wiemy, że nie jest to parlamentarna norma i domyślamy się, że źle musi się dziać w państwie polskim, żeby po takie narzędzie sięgać.
Faktem niezaprzeczalnym jest również to, że rządzący są ostatnio w impasie. Po zeszłotygodniowych sondażach, w których PO zrównało się z Prawem i Sprawiedliwością, nadeszły świeże, w których to partia Kaczyńskiego ma przewagę, i to nie byle jaką. Daleki jestem od tego, żeby odtrąbić teraz zwrot w nastawieniu wyborców ale widać, że coś drgnęło.
Chimeryczny z natury koalicjant jakim jest PSL, nie dodaje Tuskowi komfortu rządzenia a świadomość, że we własnej partii ma Alibabę z co najmniej czterdziestoma rozbójnikami, ostatecznie plasuje premiera w okolicach niesławnego pola H8 - szachiści wiedzą o czym piszę.
Premier ma oczywiście kilka ruchów na wypadek czarnego scenariusza, bowiem utrata prawicowego skrzydła PO i zbuntowanego PSL-u (choć czy może się tak zbuntować żeby odciąć się od dziesiątków tysięcy posadek?) , może być zrekompensowana, przynajmniej teoretycznie, zawsze wiernymi hufcami Hetmana z Biłgoraja i wyważonym w działaniu, choć mocno nastawionym na realizację swojego programu SLD.
Z arytmetycznego punktu widzenia, taka "układanka" jest możliwa. Czy udało by się z tego stworzyć stabilną konstrukcję na nadchodzące trudne czasy?
Zobaczymy co najbliższe dni pokażą.
PS. Wszystkie dzisiejsze założenia taktyczne opieram na wynikach debaty światopoglądowej, choć przyznam, że światopogląd na gospodarkę nie musi być wcale tak odległy od kwestii moralnych.
środa, 3 października 2012
Dom wariatów
W poniedziałek Kaczyński przedstawia prof. Piotra Glińskiego, jako kandydata na premiera rządu pozaparlamentarnego. Ten wygłasza regularne expose i mantruje "mój rząd zrobi to", "mój rząd zmieni tamto" etc. Mijają dwa dni, wszyscy szefowie partii wypowiedzieli się jasno co sądzą o "nowym premierze" a w zasadzie o tym co zrobił mu Kaczyński, a i tak PiS wozi profesora po mieście sejmową limuzyną.
Gdyby to były sceny z filmu powiedziałbym: "ale to już było". Mieliśmy przecież Jima Carrey'a w "Truman Show", mieliśmy "Big Brothera" kilka sezonów i inne podobne eventy.
Nikt przy zdrowych zmysłach i podstawowej znajomości arytmetyki nie wierzy, żeby szopka serwowana nam przez Prawych i Sprawiedliwych miała choć promilowe szanse na sukces ale wszyscy się tym ekscytują.
Na domiar śmiesznego, dzisiaj, Tadeusz Cymański, którego osobiście bardzo lubię, wpisuję się ten "premierowy obłęd" i wygłasza swoje expose, w którym sadzi podobne androny co jego Gliński. Ma ich 10 punktów i nie będę ich cytował, bo można je dziś znaleźć w każdym portalu informacyjnym. Oczywiście hasła są szczytne, tyle tylko, że nie poparte żadnymi wyliczeniami a jedynie szacunkami. Cymański, kandydat na szefa rządu, tym razem Solidarnej Polski, ma oczywiście takie same szanse, a w zasadzie jeszcze mniejsze, niż jego kolega naukowiec.
Kolejnym zachłyśniętym jakimś zepsutym, warszawskim powietrzem, okazał się realny tym razem, wicepremier Pawlak, który ni z gruchy ni z pietruchy, zaczyna rozmawiać z opozycją o możliwości ich poparcia dla PSL-owskich pomysłów na ratowanie gospodarki. Tłumacząc to na nasze, członek koalicji, chce wraz z opozycją przeforsować coś innego niż to co planuje rząd.
Przepraszam za kolokwializm, ale o co tu, kurwa, chodzi? Wszyscy zdają sobie sprawę, że nadciąga kryzys, nikt nie wie jak się do niego przygotować i jak mu zaradzić. I co robią nasi politycy? Lecą w gumę. To dramatyczna konstatacja.
Gdyby to były sceny z filmu powiedziałbym: "ale to już było". Mieliśmy przecież Jima Carrey'a w "Truman Show", mieliśmy "Big Brothera" kilka sezonów i inne podobne eventy.
Nikt przy zdrowych zmysłach i podstawowej znajomości arytmetyki nie wierzy, żeby szopka serwowana nam przez Prawych i Sprawiedliwych miała choć promilowe szanse na sukces ale wszyscy się tym ekscytują.
Na domiar śmiesznego, dzisiaj, Tadeusz Cymański, którego osobiście bardzo lubię, wpisuję się ten "premierowy obłęd" i wygłasza swoje expose, w którym sadzi podobne androny co jego Gliński. Ma ich 10 punktów i nie będę ich cytował, bo można je dziś znaleźć w każdym portalu informacyjnym. Oczywiście hasła są szczytne, tyle tylko, że nie poparte żadnymi wyliczeniami a jedynie szacunkami. Cymański, kandydat na szefa rządu, tym razem Solidarnej Polski, ma oczywiście takie same szanse, a w zasadzie jeszcze mniejsze, niż jego kolega naukowiec.
Kolejnym zachłyśniętym jakimś zepsutym, warszawskim powietrzem, okazał się realny tym razem, wicepremier Pawlak, który ni z gruchy ni z pietruchy, zaczyna rozmawiać z opozycją o możliwości ich poparcia dla PSL-owskich pomysłów na ratowanie gospodarki. Tłumacząc to na nasze, członek koalicji, chce wraz z opozycją przeforsować coś innego niż to co planuje rząd.
Przepraszam za kolokwializm, ale o co tu, kurwa, chodzi? Wszyscy zdają sobie sprawę, że nadciąga kryzys, nikt nie wie jak się do niego przygotować i jak mu zaradzić. I co robią nasi politycy? Lecą w gumę. To dramatyczna konstatacja.
poniedziałek, 1 października 2012
Gdzie dwóch się bije ...
Manifestacja była. To chyba najlepsze określenie tego co działo się dwa dni temu w Warszawie. Już sama konwencja wiecu, zainicjowana i moderowana przez pana Rydzyka, wywoływała u wielu dreszczyk emocji. Prawicowi politycy stali w kolejce i łasili się do redemptorysty, żeby pozwolił im uczestniczyć w marszu, zabrać głos i móc zrobić sobie "słit focię" z katolickim biznesmenem.
Wiadomym było, że uczestników będzie sporo, ale nawet dziś nie ma jasności ilu się ich faktycznie pojawiło. Jedni mówią o 50, inni o 100 a jeszcze inni o 200 tysiącach osób. Tu zapewne trzeba się pochylić nad metodologią badań. Pierwsi liczyli bowiem głowy, drudzy nogi a trzeci nogi oraz ręce.
Osią protestu nie była ostatecznie nieobecność TV Trwam na multipleksie a krytyka rządu Donalda Tuska. Powiedzmy sobie szczerze, krytyka jak najbardziej uzasadniona, choć przerażająco niekonstruktywna.
Tak czy inaczej, przełomu nie było. Rydzyk wykonywał swój biznesowy plan, Kaczyński powtórzył to co mówi zawsze, Ziobrze nie pozwolili przemawiać mając zapewne w pamięci jego poprzednie wystąpienia z tajemniczymi syropami w tle a i Duda, budujący uparcie swoją pozycję na politycznej scenie, też wypadł blado. Oczywiście zapowiedź gorącej polskiej jesieni musi robić wrażenie na rządzących ale osobiście uważam, że "Solidarność" zrobi falstart. Chęć bycia pierwszym do skonsumowania niezadowolenia społecznego zostanie w przyszłości srogo ukarana. Kryzys da się nam we znaki w najbliższych miesiącach niewątpliwie. Ludzi, których dotknie, będzie nieporównywalnie więcej niż przed dwoma laty. Ani Solidarność ani tym bardziej PiS nie mają jednak koncepcji jak się przed nim obronić. Rządzącej koalicji tym razem też nie uda się zająć społeczeństwo jedynie "wojną na górze", permanentną nawalanką pomiędzy PO i PiS. Nawet "katastrofa smoleńska" nie będzie w stanie odwrócić uwagi od chudszych portfeli i spadku jakości życia.
Nie cieszy mnie ta perspektywa ale liczę, że zacznie rodzić refleksję, że ludzie przypomną sobie pierwsze lata XXI wieku, że dokonają porównań ekip rządzących i postawią wreszcie na tego trzeciego, który już nieraz wyciągał Polskę z kłopotów finansowych.
Słuchając dzisiaj komentarzy po sobotnim marszu, znamienny jest fakt, że dziennikarze uparcie szukają panaceum na nadchodzące chude lata po prawej stronie sceny politycznej. Jestem przekonany, że to kardynalny błąd. Rozwiązaniem dla Polski jest bowiem mądra, silna i zjednoczona LEWICA. To właśnie ona udowodniła wielokrotnie jaki ma potencjał intelektualny a przede wszystkim zaplecze kadrowe. Jej politycy wyciągnęli też wnioski z przeszłości i drugi raz tych samych błędów nie popełni.
Niech się więc PO z PiS napieprza do woli. My zaczekamy i wraz z ludźmi wrócimy.
Wiadomym było, że uczestników będzie sporo, ale nawet dziś nie ma jasności ilu się ich faktycznie pojawiło. Jedni mówią o 50, inni o 100 a jeszcze inni o 200 tysiącach osób. Tu zapewne trzeba się pochylić nad metodologią badań. Pierwsi liczyli bowiem głowy, drudzy nogi a trzeci nogi oraz ręce.
Osią protestu nie była ostatecznie nieobecność TV Trwam na multipleksie a krytyka rządu Donalda Tuska. Powiedzmy sobie szczerze, krytyka jak najbardziej uzasadniona, choć przerażająco niekonstruktywna.
Tak czy inaczej, przełomu nie było. Rydzyk wykonywał swój biznesowy plan, Kaczyński powtórzył to co mówi zawsze, Ziobrze nie pozwolili przemawiać mając zapewne w pamięci jego poprzednie wystąpienia z tajemniczymi syropami w tle a i Duda, budujący uparcie swoją pozycję na politycznej scenie, też wypadł blado. Oczywiście zapowiedź gorącej polskiej jesieni musi robić wrażenie na rządzących ale osobiście uważam, że "Solidarność" zrobi falstart. Chęć bycia pierwszym do skonsumowania niezadowolenia społecznego zostanie w przyszłości srogo ukarana. Kryzys da się nam we znaki w najbliższych miesiącach niewątpliwie. Ludzi, których dotknie, będzie nieporównywalnie więcej niż przed dwoma laty. Ani Solidarność ani tym bardziej PiS nie mają jednak koncepcji jak się przed nim obronić. Rządzącej koalicji tym razem też nie uda się zająć społeczeństwo jedynie "wojną na górze", permanentną nawalanką pomiędzy PO i PiS. Nawet "katastrofa smoleńska" nie będzie w stanie odwrócić uwagi od chudszych portfeli i spadku jakości życia.
Nie cieszy mnie ta perspektywa ale liczę, że zacznie rodzić refleksję, że ludzie przypomną sobie pierwsze lata XXI wieku, że dokonają porównań ekip rządzących i postawią wreszcie na tego trzeciego, który już nieraz wyciągał Polskę z kłopotów finansowych.
Słuchając dzisiaj komentarzy po sobotnim marszu, znamienny jest fakt, że dziennikarze uparcie szukają panaceum na nadchodzące chude lata po prawej stronie sceny politycznej. Jestem przekonany, że to kardynalny błąd. Rozwiązaniem dla Polski jest bowiem mądra, silna i zjednoczona LEWICA. To właśnie ona udowodniła wielokrotnie jaki ma potencjał intelektualny a przede wszystkim zaplecze kadrowe. Jej politycy wyciągnęli też wnioski z przeszłości i drugi raz tych samych błędów nie popełni.
Niech się więc PO z PiS napieprza do woli. My zaczekamy i wraz z ludźmi wrócimy.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)