Tweetnij Obserwuj @MRGrzegorczyk

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Tydzień na wyspie cz.3

Siedzimy już w czarterowym samolocie linii MartinAir. Tym razem zajmuję miejsce obok Leona, Jarek z Asią są cztery rzędy za nami. Zdecydowaną większość wśród pasażerów Boeinga 767-300ER stanowią Holendrzy. Klecha ma fantastyczny humor, trąca mnie w ramię i mówi: „Jak tylko wystartujemy, to wychylimy po koniaczku i się rozluźnisz”. Tym razem moje zdenerwowanie nie jest już takie duże, bo wiem, co mnie czeka. Poza tym moja wyprawa staje się teraz jeszcze bardziej realna. Parę godzin temu bałbym się, że ktoś mnie z tego snu obudzi, a teraz jestem pewien, że wszystko dzieje się naprawdę. Wizja postawienia przeze mnie stopy na odległym lądzie jest tak bardzo realna, że jedynie katastrofa może mi pokrzyżować plany. Ale, ale, skąd nagle takie czarnowidztwo?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że zawsze pragnąłem zobaczyć Kubę. Prawda jest taka, że nie umiałem marzyć. Oduczyłem się tego w dzieciństwie, bo niestety żadne z moich pragnień się nie spełniało. Nieraz zachodziłem w głowę, dlaczego inni mają to, czego chcą, a ja nie. Nie mogę powiedzieć, że czegoś mi brakowało, bo pomimo ciężkich socjalistycznych czasów wiodło się nam dobrze. Rodzina, która po wojnie wyemigrowała do Niemiec, wspomagała nas paczkami, więc ciuchy miałem zawsze markowe. Nie szkodzi, że z „drugiej ręki”, ale oryginalne. Miałem jednak, jak każdy nastolatek, wiele marzeń, a te akurat, nigdy się nie spełniały.
W dorosłość wszedłem zatem jako typowy minimalista. To była bezpieczna ideologia, bo nie generowała zbyt wielu rozczarowań. Wielkiej żyłki hazardzisty też w sobie nie czułem. Bycie w tłumie zadowalało mnie i dawało poczucie bezpieczeństwa. Kiedy moi koledzy zaczynali działać, dorabiać się, wyjeżdżać zagranicę, ja wspinałem się powoli po długiej i wyboistej ścieżce krajowego awansu zawodowego. Dojście do zadowalającego poziomu finansowego planowałem za jakieś dwadzieścia lat, więc szarość i spokój w moim życiu nie były niczym zaskakującym. Oczywiście, od czasu do czasu, marzył mi się jakiś cud lub raczej jakaś spektakularna wygrana, która z dnia na dzień zmieniłaby realia w bajkę, ale nic takiego się nie zdarzyło.
Ileż to ja esemesów wysłałem do różnych stacji radiowych. Jaki skupiony siedziałem i gapiłem się w komórkę, która, nie wiedzieć czemu, w momentach losowań milczała jak zaklęta. Ile razy odliczałem dni, jakie zostały mi do zakończenia cyklu gier.
Pewnego dnia podjąłem męską decyzję – Nie gram więcej!!! Nie wyślę już żadnego esemesa!!!
W postanowieniu wytrwałem dwadzieścia jeden dni. To była chyba środa, początek lata. Jak zwykle o szóstej czterdzieści pięć wchodzę do baraku na budowie mostu. Nastawiam wodę na poranną kawę, włączam radio i zapalam papierosa. Za dziesięć minut wejdzie kolega Kierownik i z uśmiechem na ustach rzuci któryś ze swoich ulubionych tekstów typu: „Witam, Szanownego Inżyniera, w kolejnym dniu orki na ugorze”. Witek jest starszy ode mnie o rok, więc dogadujemy się bardzo dobrze. Nie znamy się ze studiów, bo dzieliło nas wtedy około sto kilometrów, ale za to wspomnienia z akademików mamy bardzo podobne. Facet jest szczery do bólu i za to właśnie najbardziej go szanuję. Stanowimy w firmie zgrany duet i pewnie dlatego mówią na nas „młode wilczki”.
Pierwsze, co Kierownik robi po przyjściu do pracy, to czyszczenie fajki. To dość niecodzienny nałóg jak na trzydziestojednolatka. Witek siada przy biurku i wyskrobuje pozostałości po wczorajszym „dymieniu”, a z radia dobiega dżingiel z zapowiedzią nowej gry za dwa złote plus VAT. Witek spogląda na mnie spod byka i mówi: „No to co, Inżynier, pisz, wysyłaj, wygrywaj”. Szelmowski uśmiech pojawia się w kąciku jego ust. Pomijam tę uwagę milczeniem. Z samego rana chyba nie mam ochoty na szyderstwa. Słyszałem już dziś tę reklamę w autobusie miejskim.
W porze śniadania Kierownik wyciąga jakiś kolorowy magazyn i podaje go do przejrzenia. Przeżuwając bułkę z parówką, bo na tym kończy się moja fantazja w komponowaniu drugiego śniadania, przerzucam kartki, tępo patrząc na ich zawartość. Dzwoni telefon. Pewnie znowu ktoś z firmy z jakimś pseudo problemem, który urodził się przy trzeciej kawie. Rzucam niedbale magazyn i tłumaczę rozmówcy, że „te” materiały zamówiłem już w zeszłym tygodniu i czekam na potwierdzenie dostawy. Głos w słuchawce staje się nieco bardziej uprzejmy, ale chyba go nie rejestruję, bo mój wzrok utkwił na rzuconym przed chwilą bezładnie periodyku. Cała strona krzyczy: „Wyślij esemesa za jedyne dwa złote plus VAT i weź udział w nowej grze!”. Cholera, nie jest ze mną dobrze. To już chyba jakaś mania prześladowcza albo nerwica natręctw. Czyżby zasada „do trzech razy sztuka” miała mnie złamać? Odkładam wreszcie głuchą od dawna słuchawkę i przyglądam się reklamie.
Czy to jest zbieg okoliczności, czy jakiś cholerny znak, za którym powinienem podążać niczym Neo z „Matrix'a” za białym królikiem? Nie wytrzymuję i wychodzę z baraku. Wyciągam pośpiesznie komórkę, wystukuję hasło i wysyłam pod czterocyfrowy numer. Jeden, tylko jeden, tak dla uspokojenia sumienia.

Od kilku minut znowu jesteśmy w powietrzu. Zgasły lampki obowiązkowego zapięcia pasów. Pasażerowie zaczynają się wiercić w fotelach i grzebią w bagażach podręcznych. Obsługa pokładowa przystępuje do rozdania pierwszych przekąsek. Leon znów trąca mnie łokciem i szczerzy zęby w uśmiechu.
„Zauważyłeś, jacy ci stewardzi są przystojni? I jak dobrze zbudowani, tacy szczupli i opaleni”. Zaraz, zaraz, gościu! Co ty chcesz przez to powiedzieć? Mi osobiście bardziej podobały się stewardessy z KLM. Kiwam więc tylko głową na odczepnego. Obserwuję go przez chwilę uważnie i zaczynam mieć wrażenie, że klecha jest … „ciepły”!
Jeden ze stewardów podchodzi do nas i pyta, czego się napijemy. Duszpasterz suszy do niego kły, trzepocze rzęsami i generalnie zachowuje się jak jakaś panna na wydaniu. Dostajemy snaki i napoje. Leon cieszy się, bo kubeczki fantastycznie zastąpią mu lampki na Napoleona. Odprowadza chłopaka powłóczystym spojrzeniem. Jego zachowanie potwierdza moje wcześniejsze podejrzenia. Lepiej chyba będzie, jak się nie przyłączę do jego procentowej uczty.
Czytam właśnie program filmów zaplanowanych na niemal jedenastogodzinny lot. Brakuje mi jednak słuchawek a standardowe słuchawki do walkmana nie pasują. Nabywam więc u stewarda za pięć dolarów zestaw audio, bo bez niego zanudzę się tu na śmierć albo będę skazany na konwersację, z coraz bardziej uciążliwym sąsiadem.
Nagle ręka Leona ląduje na moim prawym udzie, ciut powyżej kolana. No, co jest? O co chodzi? Co on sobie, kurwa, wyobraża!!! Leon z szerokim uśmiechem coś do mnie mówi, ale ja kompletnie nic nie słyszę. Widzę, jak przymyka lekko oczy, porusza ustami... a ja nic nie słyszę. Czuję tylko, jak tętno mi przyspiesza. Kurwa, zaraz nie wytrzymam. Wstaję żeby zajrzeć do torby, którą wcześniej umieściłem w schowku. Operacja ta ma uwolnić kończynę od spoconego łapska. To chyba lepsze rozwiązanie, niż wszczynanie w samolocie awantury. Jestem uczulony na takie gesty od czasu, kiedy bardzo dobry kolega po paru głębszych zaczął się do mnie przystawiać. W pierwszym momencie myślałem, że to jakiś żart. Niestety, nie był nim.
Właśnie zaczyna się projekcja pierwszego filmu. To „Harry Potter i coś tam, coś tam”. Nie jestem fanem tego gatunku... ale cóż. Rozglądam się wokół, i widzę wolne miejsce w środkowej części pokładu, dwa rzędy dalej. Rzucam Leonowi, że stamtąd lepiej będę widział i idę na pewniaka. Obok mojego „azylu” siedzi para Holendrów. Pytam, czy miejsce aby na pewno jest wolne. Kiwają potakująco głowami. Ulżyło mi. Obok nich, nawet jak zasnę, będę czuł się znacznie bezpieczniej. W razie gdyby chciała mnie obmacać jakaś zbłąkana ręka, będzie to zapewne damska.
Połowy filmu kompletnie nie pamiętam. Stale po głowie chodzi mi „zbłąkana dłoń pasterza”. Kątem oka widzę, jak Leon zerka od czasu do czasu w moim kierunku. Ja, z oczami wbitymi w ekran, udaję zainteresowanego filmem. Nie wrócę już na swoje stare miejsce za skarby świata. Jak on mógł się tak zachować? A może to ja jestem przewrażliwiony? Nie jestem homofobem, mam paru kolegów, którzy otwarcie przyznają się do swojej odmiennej orientacji i wszystko jest ok. Czym ja sobie w ogóle zawracam głowę? Jestem przecież w drodze na Kubę i nikt, i nic nie popsuje mi tego wyjazdu!

Lot dłuży się niesamowicie. Chętnie poczytałbym przewodnik, który udało mi się zdobyć w ostatniej chwili, ale jest w bagażu podręcznym, w skrytce nad Leonem. Nie mam ochoty na niego patrzeć, ani rozmawiać. Zjadam obiad i staram się zasnąć. Pomaga w tym jedna ze stacji radiowych, dostępnych na pokładzie Boeinga. Nowo nabyte słuchaweczki przydają się znakomicie.
Budzę się dość nerwowo. Wokoło jest ciemno, palą się tylko gdzieniegdzie małe lampki. Samolot wygląda na całkowicie uśpiony. Na ekranach wyświetlany jest kolejny film, ale już po paru kadrach wiem, że go oglądałem i na kolejny raz nie mam ochoty. Na siłę zamykam oczy, ale sen nie przychodzi. Wstaję z fotela i dopiero teraz czuję, jak bolą mnie wszystkie mięśnie. Upłynęły już ponad cztery godziny lotu, a ja siedziałem stale w jednej pozycji. Poza tym we śnie trochę się spiąłem i teraz potrzebuję kilku chwil, żeby się rozluźnić. Odwiedzę toaletę. No właśnie, przecież jeszcze nie widziałem tego typu przybytków w samolotach. Muszę chwilkę zaczekać, bo jest zajęta. Wychodzący z niej facet jest uśmiechnięty i mówi coś do mnie, ale niestety Holendrów kompletnie nie rozumiem. W zasadzie, jakby się tak w to ich szwargotanie wsłuchać, to niektóre słowa brzmią niemieckopodobnie, a inne trochę przypominają angielski. A może mi się tylko wydaje. Moja znajomość języków nie jest specjalnie wielka. Dogaduję się „jakoś” po angielsku i niemiecku, ze szkoły pamiętam trochę rosyjskiego, a z uwagi na rejon, w którym dorastałem, liznąłem troszkę czeskiego. Ten ostatni zapewne na Kubie się nie przyda. Mam lekkie obawy, czy bariery językowe na wyspie nie będą zbyt duże i nie ograniczą mnie do roli biernego obserwatora. Idealnie byłoby, gdybym znał hiszpański, ale nigdy wcześniej nie wpadłem na to żeby poznać choćby jego podstawy. Teraz dopiero dociera do mnie, że nawet żadnych rozmówek nie zabrałem. No świetnie! Mam wprawdzie dwie, sprawne ręce i całą gamę uśmiechów, ale czy one wystarczą do rozmowy z tubylcami?

4 komentarze:

  1. non moleste conio - w skrocie odpierd.... sie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mariusz, przyznaj się, to będzie niedokończona opowieść - przedruk sprzed lat z wywroty? czy dzieło jest aktualnie dłuższe...że ośmielę się na głos zasugerować: UKOŃCZONE?????

    OdpowiedzUsuń
  3. Mariuszu, mam nadzieję, że doczekasz się wreszcie kontynuacji :))

    OdpowiedzUsuń
  4. NARESZCIE!!! (bardziej drukowaną, grubszą, "bardziej wielką" literą nie da się tego wyrazić w komentarzu)

    OdpowiedzUsuń