Jest niedziela, godz. 8.02, Głogówek woj. opolskie (w linii prostej 7km do granicy z Czechosłowacją).
Mam 8 lat i jak co tydzień wychodzę z domu. Idę do kościoła. Jest mroźno, śniegu wokoło co niemiara, sprawdzam stan ślizgawek w drodze do centrum – wszystkie maja się znakomicie. Za chwilę dotrę pod dom kumpla z klasy, Adriana.
Niespodzianka, nie ma go w stałym miejscu. Jest już 200m dalej za skrzyżowaniem i drze się do mnie:
- Mario, słyszałeś? Słyszałeś? Wojna jest!
Popieprzyło go? Bardzo wcześnie zacząłem przeklinać więc pomimo zbożnego celu, pomyślałem dosadnie.
- Jaka wojna, co Ty gadasz? Czemu nie czekałeś na mnie pod domem? - pytam w miarę spokojnie, bo przecież musi mnie z tą wojną w konia robić.
- No mówię Ci, wojna jest ... czy jakiś stan wojenny ale przecież to chyba to samo. - odpowiada mocno podekscytowany Dikass - taką ma u nas ksywę.
Prawdę mówiąc wchodząc na skrzyżowanie pod górkę trochę się zasapałem więc nie wchodzę w polemikę. Poza tym jest naprawdę zimno.
Nie pamiętam o czym mówił ksiądz, w zasadzie mało kiedy go wtedy słuchałem, rozmyślam cały czas co z tą wojną. Poruszenia wśród ludzi nie widzę więc albo oni o niczym jeszcze nie wiedzą albo coś się Adrianowi jednak trochę „pozajączkowało”.
Msza skończona, można już spokojnie zasuwać do domu. Jak się pospieszę, to zdążę na początek filmu kończącego teleranek. Że też te msze są zawsze tak ustawione, że jak nie jedna to druga nachodzi na najlepszy program dla dzieci w całym tygodniu.
Wpadam zziajany do mieszkania, zrzucam w pośpiechu kurtkę, i całą resztę zimowego wyposażenia i włączam telewizor. Zanim się dziad zagrzeje i będzie można cokolwiek oglądać też trochę czasu minie. Siedzę więc i czekam, czekam … czekam. Zaraz a może przystawka jest przełączona na „Dwójkę”? No nie, wszystko jest OK. Przestarajam telewizor na „czecha” - jest program.
To o co chodzi? Czemu nie ma „Teleranka”? Może faktycznie jest wojna? Nawet zapomniałem o tym mamie powiedzieć.
Dzwoni telefon. Koleżanka mamy z pracy, pani Staszka, też coś o stanie wojennym mówi ale podobno dopiero równo o dwunastej wszystko się wyjaśni, bo będzie specjalne przemówienie Jaruzelskiego w telewizji. Idziemy oglądać do niej, bo tato pojechał właśnie do babci pod Sandomierz po „wędliny ze świniobicia”. Co roku przed świętami jest tak samo. Tato bierze dwa dni urlopu i jedzie pociągiem sam do babci.
Siedzimy już u pani Staszki, jej męża też w domu nie ma. Jaruzelski zaczyna przemawiać. Kurde, Dikass jednak nie kłamał - „o północy wprowadzono stan wojenny na terenie całej Polski”. Wprowadza się godzinę policyjną, nie wolno się swobodnie przemieszczać itp.
To jak teraz tato z „wędlinami ze świniobicia” wróci? Pal licho te wędliny ale kiedy tato wróci? Przecież jego pociąg odchodzi z Kielc grubo po północy?
Póki co podniosłą atmosferę przerywa przeraźliwy huk. Bomby spadają czy co?
Nie, to tylko Mirek, syn pani Staszki, meblościankę przewrócił, bo zachciało mu się wejść do jednej z górnych półek. Ale dostał za to w skórę wężykiem do obciągania wina. Cholera, musiało nieźle go to zaboleć. Chłopak trzyma się jednak dzielnie i tylko ognistoruda czupryna lekko podryguje w rytm delikatnego szlochu.
Wracamy już do domu. Mama nie jest specjalnie rozmowna ale i ja jakoś nie mam zbyt wielu pytań. Ulicą w stronę Prudnika jedzie właśnie kolumna opacnerzonych wozów piechoty typu SKOT. Tego dowiem się dopiero za kilka lat, teraz są to dla mnie „amfibie”. Wojna ma jednak dobre strony – nawet w tak małym miasteczku jak Głogówek można zobaczyć 'takie' pojazdy.
Całe popołudnie bawię się resorakami ale przy okazji zastanawiam się jak i kiedy wróci tato. Mama próbowała kilka razy dodzwonić się do cioci Ewy do Kielc ale dzisiaj nie łączą międzymiastowych.
Wieczorem idziemy do sąsiadów piętro wyżej. Tam wszyscy dorośli siedzą przy radiu i starają się złapać jakąś falę. Odbiornik piszczy niemiłosiernie i nic nie można zrozumieć. W końcu sąsiadowi udaje się złapać jakiś program po niemiecku. To chyba „Deutche Velle” czy jakoś tak. Nie pamiętam już co mówili, bo chyba nawet nikt nie tłumaczył. W Głogówku, w tym czasie, prawie wszyscy mówili po niemiecku. A nie, jednak jedna wiadomość do mnie dotarła i początkowo bardzo ucieszyła – nie będzie szkoły do odwołania. Dorośli niestety skarcili mnie za entuzjastyczne przyjęcie tej informacji. Aż mi się głupio zrobiło, bo w sumie lubiłem chodzić do szkoły.
Z mamą nie rozmawiałem o tym co się dzieje, bo widziałem, że też martwi się jak tato wróci i pomimo tego, że zawsze śpię sam tym razem wolałem zasypiać razem z nią.
Wysoki sądzie, to wszystko co z tego dnia pamiętam.
A jednak nie wszystko, byliśmy jeszcze na cmentarzu na grobie mojej babci Heni, zmarła dokładnie 7 lat wcześniej.
Tato wrócił nazajutrz, dużo opowiadał jak stan wojenny wygląda w Sandomierzu i Kielcach ... a „wędliny ze świniobicia” smakowały wszystkim jeszcze lepiej niż zawsze.
Każdy ten dzień zapamięta do końca życia. I każdy inaczej stosownie do wieku i miejsca.
OdpowiedzUsuńDobre!
OdpowiedzUsuńEch Mario najlepszy wpis od ponad 2 miesięcy. I przy tym pozostań ;)
OdpowiedzUsuńMario you are the best! Coś takiego moge czytac conajmniej 2 razy dziennie! Odrazu mi sie humor poprwil ! SUPER
OdpowiedzUsuńTo u Was dzialaly telefony ?
OdpowiedzUsuńU nas byla cisza.
Te telefony to fikcja literacka.Ten fragment mnie rozczulił."Mirek, syn pani Staszki, meblościankę przewrócił, bo zachciało mu się wejść do jednej z górnych półek. Ale dostał za to w skórę wężykiem do obciągania wina"....Moje chłopaki (syn \urodzony dwa tygodnie po ogłoszeniu stanu wojennego) wszystkie szafki , meblościanki wyrywali z kołkami ze ścian.Stale któraś leciała...I ten wężyk do obciągania wina.Chylę czoła.
OdpowiedzUsuńTelefony, to nie jest literacka fikcja. Potwierdzałem tę informację :))
OdpowiedzUsuńChciałbym również przeprosić panią Staszkę, Mirka i Adriana za ujawnienie ich prawdziwych imion. Liczę mocno, że opisanie faktów sprzed 30 lat nie spowoduje uszczerbku dla ich dzisiejszych pozycji.