Z powodu braku veny, po raz kolejny zamieszczam tekst jaki dostałem od starego znajomego. On również skądś go zapożyczył więc się zapewne nie obrazi.
Przejdźmy więc do meritum:
"Ja zwany dalej Życzeniodawcą, proszę Was, zwanych dalej Życzeniobiorcami, o przyjęcie, bez zobowiązań wynikających z treści lub domniemanych, o zaakceptowanie moich najlepszych życzeń przyjaznych dla środowiska, odpowiedzialnych społecznie, poprawnych politycznie, bezstresowych, nieuzależniających, niedyskryminujących obchodów święta przesilenia zimowego, przeprowadzonych według najlepiej odpowiadających Życzeniobiorcom tradycji lub przekonań wynikających z preferowanej przez Życzeniobiorców religii czy też tradycji świeckich, z szacunkiem dla religijnych/świeckich tradycji/przekonań osób trzecich lub dla ich ewentualnego przekonania o braku konieczności uwzględniania jakichkolwiek tradycji - religijnych, bądź świeckich.
Życzeniodawca, chciałby życzyć Życzeniobiorcom sukcesów finansowych, spełnienia osobistego i braku komplikacji natury medycznej w związku z nadchodzącym końcem uznanego ogólnie roku kalendarzowego 2011, respektując jednocześnie wybór jakiegokolwiek innego kalendarza, wynikającego z przynależności kulturowej, bądź sektowej Życzeniobiorców bez względu na ich rasę, przekonania, kolor, wiek, sprawność fizyczną, wiarę, platformę komputerową lub preferencje seksualne.
Akceptując powyższe życzenia, Życzeniobiorcy zobowiązani są zaakceptować poniższe warunki:
1. Życzenia niniejsze mogą być w każdej chwili poszerzone, uszczuplone, bądź wycofane całkowicie.
2. Życzenia mogą być swobodnie przekazywane dalej, pod warunkiem pozostawienia bez zmian oryginalnych życzeń oraz uznania praw własnościowych Życzeniodawcy.
3. Z powyższych życzeń nie wynika w żadnym stopniu obietnica faktycznego spełnienia chęci wyrażonych w tejże korespondencji.
4. Niniejsze życzenia mogą nie być wykonywalne w niektórych systemach prawnych, jak również niekoniecznie ograniczenia w nich wyrażone muszą być wiążące w każdej lokalizacji geograficznej.
5. Zakłada się, że życzenia te bedą całkiem dobrze spełniać swoją rolę w granicach rozsądku, przez okres jednego roku lub do czasu wystawienia nowych życzeń świątecznych, w zależności od tego, która z tych okoliczności zaistnieje pierwsza.
6. Sprawa wymiany niniejszych życzeń lub wystawienia nowych pozostawiona jest do wyłącznej decyzji Życzeniodawcy."
Wszystkiego dobrego! Niech 2012 będzie dla Was lepszy niż 2011 a gorszy niż 2013. Wszak w życiu tylko progres się liczy :)
sobota, 31 grudnia 2011
sobota, 24 grudnia 2011
Polityka świąteczna
Wczoraj wieczorem Krzysztof Król, znany Wam wszystkim, na Twitterze zamieścił wspaniałą historię.
Rzadko publikuję nie swoje teksty ale dla niej muszę zrobić wyjątek. Mam nadzieję, że pan Krzysztof nie będzie miał mi za złe.
"Św. Mikołaj wrócił do domu. Chciał napić się bourbona,otworzył barek
i zobaczył, że skrzaty wypiły wszystko. Miał jeszcze piwo w lodówce.
Niestety, wyżłopała je Królowa Śniegu.
Mam wino w piwniczce - pomyślał. Zszedł, otworzył drzwi i zobaczył
renifera Rudolfa ... leżącego wśród opróżnionych butelek.
Św. Mikołaj nie zaklął bo był święty. Zdenerwował sie odrobinkę.
Wtem rozległo się pukanie do drzwi.
Mikołaj otworzył i zobaczył Aniołka z choinką. -Święty Mikołaju,
gdzie mam wsadzić choinkę - zapytał Aniołek.
Świety Mikołaj odpowiedział. I tak powstał zwyczaj umieszczania
aniołków na szczycie choinki."
I tym akcentem chciałbym złożyć, tym którzy obchodzą święta - chwil odpoczynku od codzienności, rodzinnego ciepła i wielu radości, tym którzy tego nie czynią - wspaniałego, ostatniego już w tym roku długiego weekendu.
PS. Przepraszam wszystkich tych, których rozczarowałem i w sumie o polityce nie napisałem. Tytuł miał Was zwieść ;)
Rzadko publikuję nie swoje teksty ale dla niej muszę zrobić wyjątek. Mam nadzieję, że pan Krzysztof nie będzie miał mi za złe.
"Św. Mikołaj wrócił do domu. Chciał napić się bourbona,otworzył barek
i zobaczył, że skrzaty wypiły wszystko. Miał jeszcze piwo w lodówce.
Niestety, wyżłopała je Królowa Śniegu.
Mam wino w piwniczce - pomyślał. Zszedł, otworzył drzwi i zobaczył
renifera Rudolfa ... leżącego wśród opróżnionych butelek.
Św. Mikołaj nie zaklął bo był święty. Zdenerwował sie odrobinkę.
Wtem rozległo się pukanie do drzwi.
Mikołaj otworzył i zobaczył Aniołka z choinką. -Święty Mikołaju,
gdzie mam wsadzić choinkę - zapytał Aniołek.
Świety Mikołaj odpowiedział. I tak powstał zwyczaj umieszczania
aniołków na szczycie choinki."
I tym akcentem chciałbym złożyć, tym którzy obchodzą święta - chwil odpoczynku od codzienności, rodzinnego ciepła i wielu radości, tym którzy tego nie czynią - wspaniałego, ostatniego już w tym roku długiego weekendu.
PS. Przepraszam wszystkich tych, których rozczarowałem i w sumie o polityce nie napisałem. Tytuł miał Was zwieść ;)
wtorek, 20 grudnia 2011
Tydzień na wyspie cz.2
Leon podchodzi do mnie i od razu przystępuje do rzeczy: „A może napijemy się po małym koniaczku? Przed lotem warto się rozluźnić”. Propozycja wydaje się sensowna, gdyby nie dwa drobne szczegóły. Dopiero teraz, gdy klecha stoi dosłownie o krok, czuję specyficzny odór, trawionego alkoholu, co wraz z lubieżno-bezczelnym spojrzeniem i zroszonym kroplami potu czołem, daje dość odrażające połączenie. Sam też mam ochotę złagodzić nieco narastający stres bourbonem, ale instynktownie rezygnuję z Leona jako kompana. Moja odmowa nie zniechęca go i po krótkiej wizycie w Baltonie, z rozpromienionym obliczem delektuje się „Napoleonem”. Widocznym stało się od razu, jak bardzo jest mu ten procentowy strzał potrzebny. Przypuszczam, że jeszcze kilka godzin temu zdrowo balował z „kumplami po fachu”.
Łodzianie siedzą tymczasem nieopodal i pałaszują przygotowane poprzedniego wieczora kanapki. Zdają się nie zwracać uwagi na resztę świata. Sielankę burzy dopiero Leon, podsuwając „bokserowi” pod nos kubeczek. Ten szybko orientuje się w zawartości plastiku i z lekkim skrępowaniem kiwa przecząco głową. Żona zaś spogląda na zegarek i sugeruje, że możemy powoli odszukać miejsce, pod które zostanie podstawiony nasz „środek transportu”. Wiemy już, że czeka nas przesiadka w Amsterdamie.
To dość zabawne - przez ponad trzydzieści lat nie dane mi było przeżyć start i lądowanie, a teraz w jeden dzień zaliczę je dwa razy? Prawdę mówiąc, już nie mogę się tego doczekać.
Odnajdujemy bramkę zero zero pięć, gdzie pasażerowie lecący do stolicy Holandii zaczynają się już zbierać. Cała nasza czwórka przechodzi gęsiego przez bramkę pirotechniczną. Ja idę ostatni, wypakowuję wszystkie metalowe przedmioty z kieszeni i wkładam karnie do kuwety, podsuniętej przez mierzącą chyba ze sto dziewięćdziesiąt centymetrów i ważącą sto kilo funkcjonariuszkę Straży Granicznej. Pani, pomimo groźnej postury, jest uśmiechnięta i bardzo uprzejmie prosi mnie o ściągnięcie paska u spodni, po tym jak syrena obwieszcza wszystkim zgromadzonym, że nie pozbyłem się całego żelastwa. Przechodzę więc raz jeszcze i znowu to samo. Duża blondynka spokojnie pyta, o czym zapomniałem. Czuję na sobie spojrzenia niemal wszystkich pasażerów lotu numer KL 1362. Nie pomaga mi to w znalezieniu rozwiązania. Zaklinam się, że nic metalowego już nie posiadam i zupełnie nie rozumiem, czemu ta cholerna bramka wciąż się wydziera. Funkcjonariuszka lustruje mnie od czubka głowy po piety i po chwili z szerokim uśmiechem prosi mnie, żebym zdjął buty. No tak, metalowe wkładki w moich martensach, mimo iż schowane pod warstwą skóry dają znać o sobie. Jak sierota wojenna przechodzę w samych skarpetkach przez milczącą teraz bramkę, a glany w kuwecie prześwietlają promienie Roentgena. Buty nie kryją w sobie żadnych dodatkowych niespodzianek i przedstawienie dla niespełna stu pięćdziesięciu osób się kończy. Tak, jeśli miałem nadzieję na anonimowość podczas podróży, to już wiem, że znowu się nie udało.
Teraz wszystko już przebiega dosyć sprawnie - kontrola biletowa, przejście przez rękaw i wreszcie ładne, zgrabne i uśmiechnięte holenderskie stewardessy ubrane w biało-niebieskie wdzianka. Wskazują, którędy dotrzeć na miejsce „piętnaście c”. Wnętrze samolotu nie jest przestronne, choć to Boeing 737. Siedzę obok dwóch Rosjan, którzy mają dotrzeć do Eindhoven. Reszta ekipy opanowuje rząd przede mną.
Wygląda na to, że klamka zapadła i czuję, że moja wyprawa zaczyna się właśnie teraz. Po dwudziestu, ciągnących się w nieskończoność minutach, silniki samolotu zaczynają wyć znacznie głośniej, stalowy ptak zaczyna kołować w kierunku pasa startowego. Kilka zakrętów i już widzę przez okienko długi prosty odcinek. Huk narasta i nagle kupa żelastwa zaczyna gwałtownie nabierać prędkości. Pęd wbija mnie w oparcie, czuję specyficzne drganie pod stopami, a palce odruchowo wpijają się w poręcze fotela. „Facet, nie panikuj, przecież to chyba najbezpieczniejszy sposób przemieszczania się” - uspokajam pesymistyczną część ego. Po kilku sekundach podłoga przestaje rezonować. Cholera, wzbijamy się gwałtownie, Boeing robi ostry skręt w lewo i wciąż się wznosi. Przypominam sobie teraz komiczne sceny, odgrywane niedawno przez stewardessy, w ramach krótkiej instrukcji bezpieczeństwa. Niestety, gdyby coś poszło nie tak, można by sobie je w buty wsadzić, ale przecież nic takiego się nie stanie, bo ja dotrę dziś do celu. Postawię stopę na skrawku ziemi, o którą od dawna rywalizują najwięksi tego świata i to wcale nie dlatego, że jest on tak cenny. Chodzi zapewne o prestiż, o egoistyczną satysfakcję z posiadania. Utrata wpływów, nawet na tak małej wyspie, musi być dla mocarstwa czymś frustrującym.
Jedno jest pewne - żarcie w samolotach jest paskudne. Smak plastikowy, porcje małe i tylko śmieci z tego dużo. Poza tym przy dwugodzinnym locie, bo tyle trwa lot z Warszawy do Amsterdamu, cała ta żywieniowa zadyma jest kompletnie pozbawiona sensu. W myśl zasady, że darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, przyjmuję to za dopust boży. Staram się tylko zachowywać w miarę naturalnie, jakby latanie było chlebem powszednim. Nikt i tak nie zwraca na mnie uwagi, ale jakoś lepiej czuję się z tą maską. My, prowincjusze, mamy czasami tego typu schizy, wynikające z nieobycia ze zdobyczami cywilizacyjnymi dostępnymi w metropoliach.
Z megafonu dobiega głos stewardessy informującej, że nasz lot zbliża się do końca, że pogoda w Amsterdamie jest słoneczna, że za chwilę zaczniemy podchodzić do lądowania, że bezwzględnie należy zapiąć pasy. Tętno nieco mi przyśpiesza, rozglądam się dokoła i staram się namierzyć innych „awiacyjnych prawiczków”. Bez skutku. Ci, którym mogę spojrzeć w oczy, wyglądają raczej na znudzonych. Patrzę zatem przez okno i próbuję odnaleźć w oddali płytę lotniska. Na to jest jeszcze za wcześnie, ale muszę odwrócić uwagę od tego co ma się stać za chwilę. Powszechna jest bowiem opinia, że start jest dużo przyjemniejszy niż lądowanie. Statystyki wypadków również wskazują, że finał lotu częściej bywa niebezpieczny. Boeing 737 znowu wykonuje kilka ostrych skrętów, co jakiś czas obniża pułap, a mi zatyka uszy. Na szczęście, od dziecka potrafię sobie radzić w takich sytuacjach. Wyglądam pewnie komicznie, wykonując miarowe ruchy żuchwą, żeby pobudzić ślinianki. Nagle samolot z wielkim łoskotem zaczyna pikować w dół. O, w mordę, mam nadzieję, że kapitan wie, co robi i że tak właśnie powinien się kończyć każdy lot. Przez okienko widzę, jak ląd w zastraszającym tempie przybliża się do mnie. W zasadzie jest dokładnie odwrotnie, ale jakie ma to teraz znaczenie. Jeszcze tylko kilka sekund z napiętymi wszystkimi mięśniami i czuję, jak dziób stalowego potwora unosi się lekko do góry, a potem lekkie uderzenie i, to samo co przy starcie, łaskotanie w stopy. Silniki wyją, samolot wyhamowuje, a mi morda śmieje się na całego. Dołączam do grona pasażerów, dziękujących oklaskami kapitanowi za udany lot. Moje brawa są znacznie mocniejsze. Energia i szczęście z nowych doznań chyba mnie zaraz rozsadzą. Wooow, to było SUUUUPER!!!!! Genialne przeżycie, a przecież czeka mnie dzisiaj powtórka. Kurcze, drżą mi kolana, a uśmiech nie schodzi z twarzy. Dokładnie tak samo jak po pierwszym namiętnym „mokrym” pocałunku.
Całą grupą wychodzimy rękawem z samolotu, żegnani uprzejmie przez załogę linii KLM. Stawiamy pierwsze kroki na Schiphol i staramy się zorientować w geografii tego czwartego co do wielkości portu lotniczego Europy. Dla mnie, jeszcze kilka godzin temu, „Okęcie” było duże. Teraz szybko rewiduję znaczenie tego słowa. Jak my znajdziemy stanowisko D04? O, jest plan lotniska. "D" jest we wschodniej części, a my oczywiście jesteśmy w zachodniej. Czeka nas niezły marsz. Na szczęście nie musimy targać głównego bagażu. No właśnie, a co się teraz dzieje z moją walizką? Czy aby gdzieś się nie zawieruszy na tak wielkim lotnisku? Na szczęście, wszystko, co najważniejsze, mam przy sobie: paszport, voucher i pieniądze. W zasadzie bez reszty też dam sobie radę - jak przygoda, to przygoda.
Po około dwudziestu minutach docieramy pod D04, ale do odlotu mamy jeszcze niespełna trzy i pół godziny. Po wszystkich dzisiejszych emocjach muszę się czegoś napić. Reszta ekipy też jest już bardziej rozluźniona. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że oficjalnie się nie poznaliśmy. Nadrabiam zaległości i przedstawiam się dość zdawkowo. Proponuję odwiedzenie pobliskiego bistro i degustację miejscowych specjałów. Ja mam na myśli Heinekena, ale Leon zaczyna się głośno zastanawiać, jakież to mocniejsze trunki są domeną Holandii.
Zajmujemy miejsce przy wysokim stoliku i ostatecznie zamawiamy kolejkę piwa. "Bokser" stara się jakoś zagaić rozmowę i pyta, czym się zajmujemy. „Jestem budowlańcem i aktualnie pracuję jako zastępca kierownika na budowie małej elektrowni wodnej, niedaleko Kędzierzyna-Koźla” - wypalam pierwszy i obserwuję co będzie dalej. Łodzianie – Jarek i Asia, chwalą się, że prowadzą trzy sklepy z chemią gospodarczą i kosmetykami, mają dwójkę dzieci i jadą na urlop swojego życia. „A pan, panie Leonie?” - pyta kobieta. „A ja, pracuję w dużej firmie pod Otwockiem”. Co??? Ale numer. W zasadzie wszystko się zgadza, ale dlaczego ksiądz nie mówi prawdy? „A co to za firma?” - pytam. „O zasięgu ogólnokrajowym”. No, to zaczyna być ciekawie. Rozumiem, że facet chce być incognito, ale chyba nie ma w tym nic złego, żeby być szczerym wobec obcych ludzi. Kolejny pasterz, niech go szlag trafi.
Uśmiecham się pod nosem i rozglądam po rozległej sali. Moją uwagę przykuwają dwaj Szkoci w kiltach i koszulkach piłkarskiej reprezentacji swojego kraju. Siedzą, patrzą tępo w opróżnione już prawie kufle. Jeden z nich wykonuje ruch ręką, drugi kiwa twierdząco i suną w kierunku baru. Po chwili wracają z pojemnikami wypełnionymi złotym, spienionym płynem. W głowie świta mi zuchwały plan. Moi współtowarzysze postanawiają odszukać toalety. I dobrze, bez nich pewnie mi się uda.
Podchodzę ze swoim piwem do ich stolika i pytam, czy mogę się na chwilę przysiąść. Nie wiem, skąd we mnie tyle odwagi. Mój angielski jest przecież nieco zardzewiały, poza tym to raczej nie w moim stylu, żeby zaczepiać obcych. Na szczęście chłopaki w sukienkach okazują się bardzo przyjaźni i weseli. Tłumaczą mi, że lecą do Niemiec dopingować swoich piłkarzy. Zapewniam ich, że będę trzymał za nich kciuki i od razu przechodzę do sedna sprawy. Szkoci wybuchają śmiechem, ale nie odmawiają wspólnej fotografii. W tej chwili pojawiają się łodzianie z Leonem. Są lekko zaskoczeni, widząc mnie w tak „doborowym” towarzystwie. Ostatecznie sesja się udaje, Asia jest zachwycona, że będzie mogła pokazać dzieciom takie ciekawe zdjęcia. „Waleczne serca” spoglądają na zegarki, dopijają piwo i zbierają się do odlotu. My, w znakomitych humorach, też postanawiamy pozwiedzać trochę Schiphol przed odlotem.
Wreszcie nadchodzi czas na zbiórkę pod D04. Bramka jest jeszcze zamknięta, ale na tablicy pojawił już się cel naszej podróży – Varadero. Z rozpiski, jaką dostałem w Warszawie od przedstawiciela biura podróży, jest informacja, że lot będzie trwał dziesięć godzin i dwadzieścia minut. W normalnych warunkach byłbym przerażony takim czasem podróży, ale dzisiaj nic nie jest w stanie zepsuć mi humoru. W końcu za ponad jedenaście godzin dotrę na Kubę. Sam jeszcze w to do końca nie wierzę, ale wszystko wskazuje na to, że to nie jest sen. Jeszcze dzisiaj wieczorem postawię nogę na „wyspie jak wulkan gorącej”, na własne oczy zobaczę, jak wygląda ona naprawdę. Mam też nadzieję, że uda mi się zobaczyć nie tylko to, co chcą pokazać biura podróży, ale głównie to, co jest kubańską codziennością.
Łodzianie siedzą tymczasem nieopodal i pałaszują przygotowane poprzedniego wieczora kanapki. Zdają się nie zwracać uwagi na resztę świata. Sielankę burzy dopiero Leon, podsuwając „bokserowi” pod nos kubeczek. Ten szybko orientuje się w zawartości plastiku i z lekkim skrępowaniem kiwa przecząco głową. Żona zaś spogląda na zegarek i sugeruje, że możemy powoli odszukać miejsce, pod które zostanie podstawiony nasz „środek transportu”. Wiemy już, że czeka nas przesiadka w Amsterdamie.
To dość zabawne - przez ponad trzydzieści lat nie dane mi było przeżyć start i lądowanie, a teraz w jeden dzień zaliczę je dwa razy? Prawdę mówiąc, już nie mogę się tego doczekać.
Odnajdujemy bramkę zero zero pięć, gdzie pasażerowie lecący do stolicy Holandii zaczynają się już zbierać. Cała nasza czwórka przechodzi gęsiego przez bramkę pirotechniczną. Ja idę ostatni, wypakowuję wszystkie metalowe przedmioty z kieszeni i wkładam karnie do kuwety, podsuniętej przez mierzącą chyba ze sto dziewięćdziesiąt centymetrów i ważącą sto kilo funkcjonariuszkę Straży Granicznej. Pani, pomimo groźnej postury, jest uśmiechnięta i bardzo uprzejmie prosi mnie o ściągnięcie paska u spodni, po tym jak syrena obwieszcza wszystkim zgromadzonym, że nie pozbyłem się całego żelastwa. Przechodzę więc raz jeszcze i znowu to samo. Duża blondynka spokojnie pyta, o czym zapomniałem. Czuję na sobie spojrzenia niemal wszystkich pasażerów lotu numer KL 1362. Nie pomaga mi to w znalezieniu rozwiązania. Zaklinam się, że nic metalowego już nie posiadam i zupełnie nie rozumiem, czemu ta cholerna bramka wciąż się wydziera. Funkcjonariuszka lustruje mnie od czubka głowy po piety i po chwili z szerokim uśmiechem prosi mnie, żebym zdjął buty. No tak, metalowe wkładki w moich martensach, mimo iż schowane pod warstwą skóry dają znać o sobie. Jak sierota wojenna przechodzę w samych skarpetkach przez milczącą teraz bramkę, a glany w kuwecie prześwietlają promienie Roentgena. Buty nie kryją w sobie żadnych dodatkowych niespodzianek i przedstawienie dla niespełna stu pięćdziesięciu osób się kończy. Tak, jeśli miałem nadzieję na anonimowość podczas podróży, to już wiem, że znowu się nie udało.
Teraz wszystko już przebiega dosyć sprawnie - kontrola biletowa, przejście przez rękaw i wreszcie ładne, zgrabne i uśmiechnięte holenderskie stewardessy ubrane w biało-niebieskie wdzianka. Wskazują, którędy dotrzeć na miejsce „piętnaście c”. Wnętrze samolotu nie jest przestronne, choć to Boeing 737. Siedzę obok dwóch Rosjan, którzy mają dotrzeć do Eindhoven. Reszta ekipy opanowuje rząd przede mną.
Wygląda na to, że klamka zapadła i czuję, że moja wyprawa zaczyna się właśnie teraz. Po dwudziestu, ciągnących się w nieskończoność minutach, silniki samolotu zaczynają wyć znacznie głośniej, stalowy ptak zaczyna kołować w kierunku pasa startowego. Kilka zakrętów i już widzę przez okienko długi prosty odcinek. Huk narasta i nagle kupa żelastwa zaczyna gwałtownie nabierać prędkości. Pęd wbija mnie w oparcie, czuję specyficzne drganie pod stopami, a palce odruchowo wpijają się w poręcze fotela. „Facet, nie panikuj, przecież to chyba najbezpieczniejszy sposób przemieszczania się” - uspokajam pesymistyczną część ego. Po kilku sekundach podłoga przestaje rezonować. Cholera, wzbijamy się gwałtownie, Boeing robi ostry skręt w lewo i wciąż się wznosi. Przypominam sobie teraz komiczne sceny, odgrywane niedawno przez stewardessy, w ramach krótkiej instrukcji bezpieczeństwa. Niestety, gdyby coś poszło nie tak, można by sobie je w buty wsadzić, ale przecież nic takiego się nie stanie, bo ja dotrę dziś do celu. Postawię stopę na skrawku ziemi, o którą od dawna rywalizują najwięksi tego świata i to wcale nie dlatego, że jest on tak cenny. Chodzi zapewne o prestiż, o egoistyczną satysfakcję z posiadania. Utrata wpływów, nawet na tak małej wyspie, musi być dla mocarstwa czymś frustrującym.
Jedno jest pewne - żarcie w samolotach jest paskudne. Smak plastikowy, porcje małe i tylko śmieci z tego dużo. Poza tym przy dwugodzinnym locie, bo tyle trwa lot z Warszawy do Amsterdamu, cała ta żywieniowa zadyma jest kompletnie pozbawiona sensu. W myśl zasady, że darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, przyjmuję to za dopust boży. Staram się tylko zachowywać w miarę naturalnie, jakby latanie było chlebem powszednim. Nikt i tak nie zwraca na mnie uwagi, ale jakoś lepiej czuję się z tą maską. My, prowincjusze, mamy czasami tego typu schizy, wynikające z nieobycia ze zdobyczami cywilizacyjnymi dostępnymi w metropoliach.
Z megafonu dobiega głos stewardessy informującej, że nasz lot zbliża się do końca, że pogoda w Amsterdamie jest słoneczna, że za chwilę zaczniemy podchodzić do lądowania, że bezwzględnie należy zapiąć pasy. Tętno nieco mi przyśpiesza, rozglądam się dokoła i staram się namierzyć innych „awiacyjnych prawiczków”. Bez skutku. Ci, którym mogę spojrzeć w oczy, wyglądają raczej na znudzonych. Patrzę zatem przez okno i próbuję odnaleźć w oddali płytę lotniska. Na to jest jeszcze za wcześnie, ale muszę odwrócić uwagę od tego co ma się stać za chwilę. Powszechna jest bowiem opinia, że start jest dużo przyjemniejszy niż lądowanie. Statystyki wypadków również wskazują, że finał lotu częściej bywa niebezpieczny. Boeing 737 znowu wykonuje kilka ostrych skrętów, co jakiś czas obniża pułap, a mi zatyka uszy. Na szczęście, od dziecka potrafię sobie radzić w takich sytuacjach. Wyglądam pewnie komicznie, wykonując miarowe ruchy żuchwą, żeby pobudzić ślinianki. Nagle samolot z wielkim łoskotem zaczyna pikować w dół. O, w mordę, mam nadzieję, że kapitan wie, co robi i że tak właśnie powinien się kończyć każdy lot. Przez okienko widzę, jak ląd w zastraszającym tempie przybliża się do mnie. W zasadzie jest dokładnie odwrotnie, ale jakie ma to teraz znaczenie. Jeszcze tylko kilka sekund z napiętymi wszystkimi mięśniami i czuję, jak dziób stalowego potwora unosi się lekko do góry, a potem lekkie uderzenie i, to samo co przy starcie, łaskotanie w stopy. Silniki wyją, samolot wyhamowuje, a mi morda śmieje się na całego. Dołączam do grona pasażerów, dziękujących oklaskami kapitanowi za udany lot. Moje brawa są znacznie mocniejsze. Energia i szczęście z nowych doznań chyba mnie zaraz rozsadzą. Wooow, to było SUUUUPER!!!!! Genialne przeżycie, a przecież czeka mnie dzisiaj powtórka. Kurcze, drżą mi kolana, a uśmiech nie schodzi z twarzy. Dokładnie tak samo jak po pierwszym namiętnym „mokrym” pocałunku.
Całą grupą wychodzimy rękawem z samolotu, żegnani uprzejmie przez załogę linii KLM. Stawiamy pierwsze kroki na Schiphol i staramy się zorientować w geografii tego czwartego co do wielkości portu lotniczego Europy. Dla mnie, jeszcze kilka godzin temu, „Okęcie” było duże. Teraz szybko rewiduję znaczenie tego słowa. Jak my znajdziemy stanowisko D04? O, jest plan lotniska. "D" jest we wschodniej części, a my oczywiście jesteśmy w zachodniej. Czeka nas niezły marsz. Na szczęście nie musimy targać głównego bagażu. No właśnie, a co się teraz dzieje z moją walizką? Czy aby gdzieś się nie zawieruszy na tak wielkim lotnisku? Na szczęście, wszystko, co najważniejsze, mam przy sobie: paszport, voucher i pieniądze. W zasadzie bez reszty też dam sobie radę - jak przygoda, to przygoda.
Po około dwudziestu minutach docieramy pod D04, ale do odlotu mamy jeszcze niespełna trzy i pół godziny. Po wszystkich dzisiejszych emocjach muszę się czegoś napić. Reszta ekipy też jest już bardziej rozluźniona. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że oficjalnie się nie poznaliśmy. Nadrabiam zaległości i przedstawiam się dość zdawkowo. Proponuję odwiedzenie pobliskiego bistro i degustację miejscowych specjałów. Ja mam na myśli Heinekena, ale Leon zaczyna się głośno zastanawiać, jakież to mocniejsze trunki są domeną Holandii.
Zajmujemy miejsce przy wysokim stoliku i ostatecznie zamawiamy kolejkę piwa. "Bokser" stara się jakoś zagaić rozmowę i pyta, czym się zajmujemy. „Jestem budowlańcem i aktualnie pracuję jako zastępca kierownika na budowie małej elektrowni wodnej, niedaleko Kędzierzyna-Koźla” - wypalam pierwszy i obserwuję co będzie dalej. Łodzianie – Jarek i Asia, chwalą się, że prowadzą trzy sklepy z chemią gospodarczą i kosmetykami, mają dwójkę dzieci i jadą na urlop swojego życia. „A pan, panie Leonie?” - pyta kobieta. „A ja, pracuję w dużej firmie pod Otwockiem”. Co??? Ale numer. W zasadzie wszystko się zgadza, ale dlaczego ksiądz nie mówi prawdy? „A co to za firma?” - pytam. „O zasięgu ogólnokrajowym”. No, to zaczyna być ciekawie. Rozumiem, że facet chce być incognito, ale chyba nie ma w tym nic złego, żeby być szczerym wobec obcych ludzi. Kolejny pasterz, niech go szlag trafi.
Uśmiecham się pod nosem i rozglądam po rozległej sali. Moją uwagę przykuwają dwaj Szkoci w kiltach i koszulkach piłkarskiej reprezentacji swojego kraju. Siedzą, patrzą tępo w opróżnione już prawie kufle. Jeden z nich wykonuje ruch ręką, drugi kiwa twierdząco i suną w kierunku baru. Po chwili wracają z pojemnikami wypełnionymi złotym, spienionym płynem. W głowie świta mi zuchwały plan. Moi współtowarzysze postanawiają odszukać toalety. I dobrze, bez nich pewnie mi się uda.
Podchodzę ze swoim piwem do ich stolika i pytam, czy mogę się na chwilę przysiąść. Nie wiem, skąd we mnie tyle odwagi. Mój angielski jest przecież nieco zardzewiały, poza tym to raczej nie w moim stylu, żeby zaczepiać obcych. Na szczęście chłopaki w sukienkach okazują się bardzo przyjaźni i weseli. Tłumaczą mi, że lecą do Niemiec dopingować swoich piłkarzy. Zapewniam ich, że będę trzymał za nich kciuki i od razu przechodzę do sedna sprawy. Szkoci wybuchają śmiechem, ale nie odmawiają wspólnej fotografii. W tej chwili pojawiają się łodzianie z Leonem. Są lekko zaskoczeni, widząc mnie w tak „doborowym” towarzystwie. Ostatecznie sesja się udaje, Asia jest zachwycona, że będzie mogła pokazać dzieciom takie ciekawe zdjęcia. „Waleczne serca” spoglądają na zegarki, dopijają piwo i zbierają się do odlotu. My, w znakomitych humorach, też postanawiamy pozwiedzać trochę Schiphol przed odlotem.
Wreszcie nadchodzi czas na zbiórkę pod D04. Bramka jest jeszcze zamknięta, ale na tablicy pojawił już się cel naszej podróży – Varadero. Z rozpiski, jaką dostałem w Warszawie od przedstawiciela biura podróży, jest informacja, że lot będzie trwał dziesięć godzin i dwadzieścia minut. W normalnych warunkach byłbym przerażony takim czasem podróży, ale dzisiaj nic nie jest w stanie zepsuć mi humoru. W końcu za ponad jedenaście godzin dotrę na Kubę. Sam jeszcze w to do końca nie wierzę, ale wszystko wskazuje na to, że to nie jest sen. Jeszcze dzisiaj wieczorem postawię nogę na „wyspie jak wulkan gorącej”, na własne oczy zobaczę, jak wygląda ona naprawdę. Mam też nadzieję, że uda mi się zobaczyć nie tylko to, co chcą pokazać biura podróży, ale głównie to, co jest kubańską codziennością.
środa, 14 grudnia 2011
Litania 7
Jeśli cała Europa chwali Polskę w Parlamencie Europejskim za jej sześciomiesięczne przewodzenie Unii – wiedz, że zaraz „okołokaczyńskie gnidy” zaczną pluć na prawo i lewo oraz na tym samym posiedzeniu wskazywać jakie to były zmarnowane miesiące.
Jeśli nawet Kanada poszła po rozum do głowy i wycofuje się z „Porozumienia z Kioto”, to my również powinniśmy jak najszybciej się z niego zwinąć. Konia z rzędem bowiem temu, kto uwierzy, że to właśnie Polska w odróżnieniu od USA, Chin, Indii, Brazylii i innych państw będzie głównym sprawcą ocieplenia klimatu na skutek emisji CO2 do atmosfery.
A to wszystko przy optymistycznym założeniu, że powyższy proces w ogóle ma z tymi wyziewami cokolwiek wspólnego.
Jeżeli Pospieszalski w ostatnim programie „Bliżej” pozwala sobie na przedstawianie mocno naciąganych dokumentów mających świadczyć o zdradzie „Solidarności” przez Bronisława Geremka, to ja się zastanawiam kto „głupiego Janka” na antenę w ogóle wpuścił. Współczułem tylko Celińskiemu i Czumie, że musieli w tak żenującym spektaklu brać udział.
Jeśli Ruch Palikota mówi o przygotowaniu ustawy o legalizacji również twardych narkotyków, to możliwości są trzy:
1. klubowicze ujarali się ostatnio wspólnie jakąś dobrą trawą,
2. brakuje im pomysłów na nowe skandale w celu przykrycia innych planowanych akcji,
3. zbiorowo ich popieprzyło.
Jeżeli można zmienić rozkład jazdy pociągów i nie wprowadzić totalnego chaosu na kolei, to może warto przypomnieć dzisiaj marszałkowi Grabarczykowi, że albo on albo jego podwładni byli, przepraszam za kolokwializm, gówno warci.
Jeśli jeden Klich nagrywa w rozmowie drugiego Klicha, to wiedz, że nie zasiądzie z nim prędko do pełnego pojednania kielicha. W zasadzie dyktafony, to teraz standardowy sprzęt podręczny każdego polityka. Kancelaria sejmu powinna się je dokładać do powitalnych zestawów dla każdego posła nowej kadencji.
Jeśli odbiorcy maili z mrugającym spod spódnicy kotkiem podnoszą larum, to wiedz, że kruchtowe towarzystwo nie ma za grosz poczucia humoru a ich działalność na niwie erotycznej nudna jak flaki z olejem. No bo przecież nie oburzali się na to, że ich z gównianego powodu na zbity pysk z/w PiS'du wyrzucili.
Skoro Sąd Najwyższy stwierdził, że wybory 2011 są ważne, to Janusz Korwin-Mikke może już tylko liczyć na wielki, idący od zachodu i południa do nas kryzys. Tylko on może bowiem przywiać wizje wcześniejszych wyborów. Za 4 lata nikt już bowiem tego akurat Janusza nie będzie pamiętał.
Jeśli nawet Kanada poszła po rozum do głowy i wycofuje się z „Porozumienia z Kioto”, to my również powinniśmy jak najszybciej się z niego zwinąć. Konia z rzędem bowiem temu, kto uwierzy, że to właśnie Polska w odróżnieniu od USA, Chin, Indii, Brazylii i innych państw będzie głównym sprawcą ocieplenia klimatu na skutek emisji CO2 do atmosfery.
A to wszystko przy optymistycznym założeniu, że powyższy proces w ogóle ma z tymi wyziewami cokolwiek wspólnego.
Jeżeli Pospieszalski w ostatnim programie „Bliżej” pozwala sobie na przedstawianie mocno naciąganych dokumentów mających świadczyć o zdradzie „Solidarności” przez Bronisława Geremka, to ja się zastanawiam kto „głupiego Janka” na antenę w ogóle wpuścił. Współczułem tylko Celińskiemu i Czumie, że musieli w tak żenującym spektaklu brać udział.
Jeśli Ruch Palikota mówi o przygotowaniu ustawy o legalizacji również twardych narkotyków, to możliwości są trzy:
1. klubowicze ujarali się ostatnio wspólnie jakąś dobrą trawą,
2. brakuje im pomysłów na nowe skandale w celu przykrycia innych planowanych akcji,
3. zbiorowo ich popieprzyło.
Jeżeli można zmienić rozkład jazdy pociągów i nie wprowadzić totalnego chaosu na kolei, to może warto przypomnieć dzisiaj marszałkowi Grabarczykowi, że albo on albo jego podwładni byli, przepraszam za kolokwializm, gówno warci.
Jeśli jeden Klich nagrywa w rozmowie drugiego Klicha, to wiedz, że nie zasiądzie z nim prędko do pełnego pojednania kielicha. W zasadzie dyktafony, to teraz standardowy sprzęt podręczny każdego polityka. Kancelaria sejmu powinna się je dokładać do powitalnych zestawów dla każdego posła nowej kadencji.
Jeśli odbiorcy maili z mrugającym spod spódnicy kotkiem podnoszą larum, to wiedz, że kruchtowe towarzystwo nie ma za grosz poczucia humoru a ich działalność na niwie erotycznej nudna jak flaki z olejem. No bo przecież nie oburzali się na to, że ich z gównianego powodu na zbity pysk z/w PiS'du wyrzucili.
Skoro Sąd Najwyższy stwierdził, że wybory 2011 są ważne, to Janusz Korwin-Mikke może już tylko liczyć na wielki, idący od zachodu i południa do nas kryzys. Tylko on może bowiem przywiać wizje wcześniejszych wyborów. Za 4 lata nikt już bowiem tego akurat Janusza nie będzie pamiętał.
wtorek, 13 grudnia 2011
13.12.1981
Jest niedziela, godz. 8.02, Głogówek woj. opolskie (w linii prostej 7km do granicy z Czechosłowacją).
Mam 8 lat i jak co tydzień wychodzę z domu. Idę do kościoła. Jest mroźno, śniegu wokoło co niemiara, sprawdzam stan ślizgawek w drodze do centrum – wszystkie maja się znakomicie. Za chwilę dotrę pod dom kumpla z klasy, Adriana.
Niespodzianka, nie ma go w stałym miejscu. Jest już 200m dalej za skrzyżowaniem i drze się do mnie:
- Mario, słyszałeś? Słyszałeś? Wojna jest!
Popieprzyło go? Bardzo wcześnie zacząłem przeklinać więc pomimo zbożnego celu, pomyślałem dosadnie.
- Jaka wojna, co Ty gadasz? Czemu nie czekałeś na mnie pod domem? - pytam w miarę spokojnie, bo przecież musi mnie z tą wojną w konia robić.
- No mówię Ci, wojna jest ... czy jakiś stan wojenny ale przecież to chyba to samo. - odpowiada mocno podekscytowany Dikass - taką ma u nas ksywę.
Prawdę mówiąc wchodząc na skrzyżowanie pod górkę trochę się zasapałem więc nie wchodzę w polemikę. Poza tym jest naprawdę zimno.
Nie pamiętam o czym mówił ksiądz, w zasadzie mało kiedy go wtedy słuchałem, rozmyślam cały czas co z tą wojną. Poruszenia wśród ludzi nie widzę więc albo oni o niczym jeszcze nie wiedzą albo coś się Adrianowi jednak trochę „pozajączkowało”.
Msza skończona, można już spokojnie zasuwać do domu. Jak się pospieszę, to zdążę na początek filmu kończącego teleranek. Że też te msze są zawsze tak ustawione, że jak nie jedna to druga nachodzi na najlepszy program dla dzieci w całym tygodniu.
Wpadam zziajany do mieszkania, zrzucam w pośpiechu kurtkę, i całą resztę zimowego wyposażenia i włączam telewizor. Zanim się dziad zagrzeje i będzie można cokolwiek oglądać też trochę czasu minie. Siedzę więc i czekam, czekam … czekam. Zaraz a może przystawka jest przełączona na „Dwójkę”? No nie, wszystko jest OK. Przestarajam telewizor na „czecha” - jest program.
To o co chodzi? Czemu nie ma „Teleranka”? Może faktycznie jest wojna? Nawet zapomniałem o tym mamie powiedzieć.
Dzwoni telefon. Koleżanka mamy z pracy, pani Staszka, też coś o stanie wojennym mówi ale podobno dopiero równo o dwunastej wszystko się wyjaśni, bo będzie specjalne przemówienie Jaruzelskiego w telewizji. Idziemy oglądać do niej, bo tato pojechał właśnie do babci pod Sandomierz po „wędliny ze świniobicia”. Co roku przed świętami jest tak samo. Tato bierze dwa dni urlopu i jedzie pociągiem sam do babci.
Siedzimy już u pani Staszki, jej męża też w domu nie ma. Jaruzelski zaczyna przemawiać. Kurde, Dikass jednak nie kłamał - „o północy wprowadzono stan wojenny na terenie całej Polski”. Wprowadza się godzinę policyjną, nie wolno się swobodnie przemieszczać itp.
To jak teraz tato z „wędlinami ze świniobicia” wróci? Pal licho te wędliny ale kiedy tato wróci? Przecież jego pociąg odchodzi z Kielc grubo po północy?
Póki co podniosłą atmosferę przerywa przeraźliwy huk. Bomby spadają czy co?
Nie, to tylko Mirek, syn pani Staszki, meblościankę przewrócił, bo zachciało mu się wejść do jednej z górnych półek. Ale dostał za to w skórę wężykiem do obciągania wina. Cholera, musiało nieźle go to zaboleć. Chłopak trzyma się jednak dzielnie i tylko ognistoruda czupryna lekko podryguje w rytm delikatnego szlochu.
Wracamy już do domu. Mama nie jest specjalnie rozmowna ale i ja jakoś nie mam zbyt wielu pytań. Ulicą w stronę Prudnika jedzie właśnie kolumna opacnerzonych wozów piechoty typu SKOT. Tego dowiem się dopiero za kilka lat, teraz są to dla mnie „amfibie”. Wojna ma jednak dobre strony – nawet w tak małym miasteczku jak Głogówek można zobaczyć 'takie' pojazdy.
Całe popołudnie bawię się resorakami ale przy okazji zastanawiam się jak i kiedy wróci tato. Mama próbowała kilka razy dodzwonić się do cioci Ewy do Kielc ale dzisiaj nie łączą międzymiastowych.
Wieczorem idziemy do sąsiadów piętro wyżej. Tam wszyscy dorośli siedzą przy radiu i starają się złapać jakąś falę. Odbiornik piszczy niemiłosiernie i nic nie można zrozumieć. W końcu sąsiadowi udaje się złapać jakiś program po niemiecku. To chyba „Deutche Velle” czy jakoś tak. Nie pamiętam już co mówili, bo chyba nawet nikt nie tłumaczył. W Głogówku, w tym czasie, prawie wszyscy mówili po niemiecku. A nie, jednak jedna wiadomość do mnie dotarła i początkowo bardzo ucieszyła – nie będzie szkoły do odwołania. Dorośli niestety skarcili mnie za entuzjastyczne przyjęcie tej informacji. Aż mi się głupio zrobiło, bo w sumie lubiłem chodzić do szkoły.
Z mamą nie rozmawiałem o tym co się dzieje, bo widziałem, że też martwi się jak tato wróci i pomimo tego, że zawsze śpię sam tym razem wolałem zasypiać razem z nią.
Wysoki sądzie, to wszystko co z tego dnia pamiętam.
A jednak nie wszystko, byliśmy jeszcze na cmentarzu na grobie mojej babci Heni, zmarła dokładnie 7 lat wcześniej.
Tato wrócił nazajutrz, dużo opowiadał jak stan wojenny wygląda w Sandomierzu i Kielcach ... a „wędliny ze świniobicia” smakowały wszystkim jeszcze lepiej niż zawsze.
Mam 8 lat i jak co tydzień wychodzę z domu. Idę do kościoła. Jest mroźno, śniegu wokoło co niemiara, sprawdzam stan ślizgawek w drodze do centrum – wszystkie maja się znakomicie. Za chwilę dotrę pod dom kumpla z klasy, Adriana.
Niespodzianka, nie ma go w stałym miejscu. Jest już 200m dalej za skrzyżowaniem i drze się do mnie:
- Mario, słyszałeś? Słyszałeś? Wojna jest!
Popieprzyło go? Bardzo wcześnie zacząłem przeklinać więc pomimo zbożnego celu, pomyślałem dosadnie.
- Jaka wojna, co Ty gadasz? Czemu nie czekałeś na mnie pod domem? - pytam w miarę spokojnie, bo przecież musi mnie z tą wojną w konia robić.
- No mówię Ci, wojna jest ... czy jakiś stan wojenny ale przecież to chyba to samo. - odpowiada mocno podekscytowany Dikass - taką ma u nas ksywę.
Prawdę mówiąc wchodząc na skrzyżowanie pod górkę trochę się zasapałem więc nie wchodzę w polemikę. Poza tym jest naprawdę zimno.
Nie pamiętam o czym mówił ksiądz, w zasadzie mało kiedy go wtedy słuchałem, rozmyślam cały czas co z tą wojną. Poruszenia wśród ludzi nie widzę więc albo oni o niczym jeszcze nie wiedzą albo coś się Adrianowi jednak trochę „pozajączkowało”.
Msza skończona, można już spokojnie zasuwać do domu. Jak się pospieszę, to zdążę na początek filmu kończącego teleranek. Że też te msze są zawsze tak ustawione, że jak nie jedna to druga nachodzi na najlepszy program dla dzieci w całym tygodniu.
Wpadam zziajany do mieszkania, zrzucam w pośpiechu kurtkę, i całą resztę zimowego wyposażenia i włączam telewizor. Zanim się dziad zagrzeje i będzie można cokolwiek oglądać też trochę czasu minie. Siedzę więc i czekam, czekam … czekam. Zaraz a może przystawka jest przełączona na „Dwójkę”? No nie, wszystko jest OK. Przestarajam telewizor na „czecha” - jest program.
To o co chodzi? Czemu nie ma „Teleranka”? Może faktycznie jest wojna? Nawet zapomniałem o tym mamie powiedzieć.
Dzwoni telefon. Koleżanka mamy z pracy, pani Staszka, też coś o stanie wojennym mówi ale podobno dopiero równo o dwunastej wszystko się wyjaśni, bo będzie specjalne przemówienie Jaruzelskiego w telewizji. Idziemy oglądać do niej, bo tato pojechał właśnie do babci pod Sandomierz po „wędliny ze świniobicia”. Co roku przed świętami jest tak samo. Tato bierze dwa dni urlopu i jedzie pociągiem sam do babci.
Siedzimy już u pani Staszki, jej męża też w domu nie ma. Jaruzelski zaczyna przemawiać. Kurde, Dikass jednak nie kłamał - „o północy wprowadzono stan wojenny na terenie całej Polski”. Wprowadza się godzinę policyjną, nie wolno się swobodnie przemieszczać itp.
To jak teraz tato z „wędlinami ze świniobicia” wróci? Pal licho te wędliny ale kiedy tato wróci? Przecież jego pociąg odchodzi z Kielc grubo po północy?
Póki co podniosłą atmosferę przerywa przeraźliwy huk. Bomby spadają czy co?
Nie, to tylko Mirek, syn pani Staszki, meblościankę przewrócił, bo zachciało mu się wejść do jednej z górnych półek. Ale dostał za to w skórę wężykiem do obciągania wina. Cholera, musiało nieźle go to zaboleć. Chłopak trzyma się jednak dzielnie i tylko ognistoruda czupryna lekko podryguje w rytm delikatnego szlochu.
Wracamy już do domu. Mama nie jest specjalnie rozmowna ale i ja jakoś nie mam zbyt wielu pytań. Ulicą w stronę Prudnika jedzie właśnie kolumna opacnerzonych wozów piechoty typu SKOT. Tego dowiem się dopiero za kilka lat, teraz są to dla mnie „amfibie”. Wojna ma jednak dobre strony – nawet w tak małym miasteczku jak Głogówek można zobaczyć 'takie' pojazdy.
Całe popołudnie bawię się resorakami ale przy okazji zastanawiam się jak i kiedy wróci tato. Mama próbowała kilka razy dodzwonić się do cioci Ewy do Kielc ale dzisiaj nie łączą międzymiastowych.
Wieczorem idziemy do sąsiadów piętro wyżej. Tam wszyscy dorośli siedzą przy radiu i starają się złapać jakąś falę. Odbiornik piszczy niemiłosiernie i nic nie można zrozumieć. W końcu sąsiadowi udaje się złapać jakiś program po niemiecku. To chyba „Deutche Velle” czy jakoś tak. Nie pamiętam już co mówili, bo chyba nawet nikt nie tłumaczył. W Głogówku, w tym czasie, prawie wszyscy mówili po niemiecku. A nie, jednak jedna wiadomość do mnie dotarła i początkowo bardzo ucieszyła – nie będzie szkoły do odwołania. Dorośli niestety skarcili mnie za entuzjastyczne przyjęcie tej informacji. Aż mi się głupio zrobiło, bo w sumie lubiłem chodzić do szkoły.
Z mamą nie rozmawiałem o tym co się dzieje, bo widziałem, że też martwi się jak tato wróci i pomimo tego, że zawsze śpię sam tym razem wolałem zasypiać razem z nią.
Wysoki sądzie, to wszystko co z tego dnia pamiętam.
A jednak nie wszystko, byliśmy jeszcze na cmentarzu na grobie mojej babci Heni, zmarła dokładnie 7 lat wcześniej.
Tato wrócił nazajutrz, dużo opowiadał jak stan wojenny wygląda w Sandomierzu i Kielcach ... a „wędliny ze świniobicia” smakowały wszystkim jeszcze lepiej niż zawsze.
czwartek, 8 grudnia 2011
Litania 6
Jeśli po jednym z twoich postów obszczekuje cię „wrocławska tuba” sekretarz zarządu partii, forma taka bo to kobieta – wiedz, że coś się dzieje ale młoda pani mecenas uznała za stosowne sama nie dawać głosu;
Jeśli zaraz potem anonimowy paszkwil zamieszcza wiceprzewodniczący partii a zarazem członek sejmowej komisji ds służb specjalnych – wiedz, że celnie bijesz a chłopaki nie wiedzą, co masz na nich jeszcze;
Jeśli Aleksander Wielki namawia Leszka „Kanclerza” do wzięcia udziału w wyścigu do przewodzenia swojej partii – wiedz, że to pocałunek śmierci. Obojętnie co ten drugi zrobi i tak będzie źle a jego formacja się rozpadnie;
Jeśli Pawlak uparcie prezentuje autorskie pomysły na optymalizację wieku emerytalnego – wiedz, że nie ma kompletnie pomysłu jak nie zatonąć już na początku 2012r. Wszak Donald „Wszechmocny” nie podjął jeszcze decyzji w sprawie długu PSL;
Jeśli Donald "Wszechmocny" rozwiąże komisję "Przyjazne państwo" – wiedz, że zrobi to tylko po to, żeby Szczurołap mógł przygotowywane tam ustawy zanosić do Laski Marszałkowskiej jako swoje;
Jeśli Manchester Utd odpada z Ligi Mistrzów – wiedz, że świat się kończy. Choć osobiście nie płaczę z tego powodu;
Jeśli minister Arabski dostaje do wykonania kolejne ważne zadanie – wiedz, że premier ma do niego zaufania ... lub Opus Dei rośnie w siłę w rządzie ;)
Jeśli Wojtek Olejniczak nie startuje w wyborach tymczasowego wodza SLD – wiedz, że nabrał doświadczenia i zaczeka aż się hieny pożrą. Potem będzie mógł wejść do gry;
Jeśli policja została przez Komisję Europejską karą jednego miliona euro a prokuratura umarza śledztwo w tej sprawie z braku znamion popełnienia przestępstwa – to ja już nic q..a nie rozumiem;
Jeśli zaraz potem anonimowy paszkwil zamieszcza wiceprzewodniczący partii a zarazem członek sejmowej komisji ds służb specjalnych – wiedz, że celnie bijesz a chłopaki nie wiedzą, co masz na nich jeszcze;
Jeśli Aleksander Wielki namawia Leszka „Kanclerza” do wzięcia udziału w wyścigu do przewodzenia swojej partii – wiedz, że to pocałunek śmierci. Obojętnie co ten drugi zrobi i tak będzie źle a jego formacja się rozpadnie;
Jeśli Pawlak uparcie prezentuje autorskie pomysły na optymalizację wieku emerytalnego – wiedz, że nie ma kompletnie pomysłu jak nie zatonąć już na początku 2012r. Wszak Donald „Wszechmocny” nie podjął jeszcze decyzji w sprawie długu PSL;
Jeśli Donald "Wszechmocny" rozwiąże komisję "Przyjazne państwo" – wiedz, że zrobi to tylko po to, żeby Szczurołap mógł przygotowywane tam ustawy zanosić do Laski Marszałkowskiej jako swoje;
Jeśli Manchester Utd odpada z Ligi Mistrzów – wiedz, że świat się kończy. Choć osobiście nie płaczę z tego powodu;
Jeśli minister Arabski dostaje do wykonania kolejne ważne zadanie – wiedz, że premier ma do niego zaufania ... lub Opus Dei rośnie w siłę w rządzie ;)
Jeśli Wojtek Olejniczak nie startuje w wyborach tymczasowego wodza SLD – wiedz, że nabrał doświadczenia i zaczeka aż się hieny pożrą. Potem będzie mógł wejść do gry;
Jeśli policja została przez Komisję Europejską karą jednego miliona euro a prokuratura umarza śledztwo w tej sprawie z braku znamion popełnienia przestępstwa – to ja już nic q..a nie rozumiem;
"Gdynianina" rymów kilka
I
Przypowieść o naszym siewcy.
Gdy przeorałeś ziemię ręką swoją,
To nadałeś jej nowe życie,
My wierni Twego słowa piewcy,
Podążaliśmy za wolą Twoją,
Pytałeś nas „O czym marzycie?”
Marzymy o Ruchu jaki mowa
Gdzie demokracja to nie puste słowa.
II
Jak zażądałeś, takowym się stało,
Hojnie plonami ziemia obdarzyła,
Poseł wyrósł nam wspaniały,
Lecz dziś nic z nas nie zostało
Racja twierdzę nam zburzyła,
Plony nasze już zmarniały,
Lecz Ty się nami nie przejmujesz,
Masz już korytko, nim się zajmujesz.
Przypowieść o naszym siewcy.
Gdy przeorałeś ziemię ręką swoją,
To nadałeś jej nowe życie,
My wierni Twego słowa piewcy,
Podążaliśmy za wolą Twoją,
Pytałeś nas „O czym marzycie?”
Marzymy o Ruchu jaki mowa
Gdzie demokracja to nie puste słowa.
II
Jak zażądałeś, takowym się stało,
Hojnie plonami ziemia obdarzyła,
Poseł wyrósł nam wspaniały,
Lecz dziś nic z nas nie zostało
Racja twierdzę nam zburzyła,
Plony nasze już zmarniały,
Lecz Ty się nami nie przejmujesz,
Masz już korytko, nim się zajmujesz.
wtorek, 6 grudnia 2011
Gościnny występ "Gdynianina"
Dzisiaj po raz pierwszy udostępniam swojego bloga "Gdynianinowi". Treść oryginalna, dane autora jedynie do dyspozycji redakcji :))
"Dziś moje gościnne występy na blogu Mariusza,
Gościnnie dziś dogryzać będe władzom z zarządu,
No ale cóż zrobić kiedy sytuacja do tego zmusza,
Kiedy Janusz doprowadził Pomorze do nierządu,
Więc zarządzie szykuj się na wrzut parę
Już do Was piszę, już ja z Wami pojadę.
Biedroneczko, „miszczu” od sterowania pacynkami,
Geju ! Co inni geje się za Ciebie wstydzą,
Wiem że całe Pomorze nazywasz debilami,
Wiedz więc że w naszym okręgu Cię nienawidzą,
Jeśli liczysz na ponowną u nas do sejmu reelekcję,
Rozczarujesz się niczym dziad patrzący na erekcję.
Mile z Czykowa Jareczka mordeczko zapita,
Z racji się wywodzisz choć racji nie posiadasz,
W nasz okręg zwarty Twa pięść jest wbita,
Za szefa się uważasz a głupoty same gadasz,
Zdziwisz się że nie doczekasz do zimy,
Takich jak Ty to my na taczce wywozimy.
Januszku, choć wiemy że jesteś na swoim garnuszku,
Zapominasz o swoich pracujących mróweczkach,
Choć karne bydło podąża w Twoim wianuszku,
Całe mrowisko ma już w swoich główeczkach,
Jak zrobić Ci psikusa w mediach wielkiego,
Byś zaczął doceniać lud swój i wyszedł na dobrego.
Podpisano – Gdynia !"
"Dziś moje gościnne występy na blogu Mariusza,
Gościnnie dziś dogryzać będe władzom z zarządu,
No ale cóż zrobić kiedy sytuacja do tego zmusza,
Kiedy Janusz doprowadził Pomorze do nierządu,
Więc zarządzie szykuj się na wrzut parę
Już do Was piszę, już ja z Wami pojadę.
Biedroneczko, „miszczu” od sterowania pacynkami,
Geju ! Co inni geje się za Ciebie wstydzą,
Wiem że całe Pomorze nazywasz debilami,
Wiedz więc że w naszym okręgu Cię nienawidzą,
Jeśli liczysz na ponowną u nas do sejmu reelekcję,
Rozczarujesz się niczym dziad patrzący na erekcję.
Mile z Czykowa Jareczka mordeczko zapita,
Z racji się wywodzisz choć racji nie posiadasz,
W nasz okręg zwarty Twa pięść jest wbita,
Za szefa się uważasz a głupoty same gadasz,
Zdziwisz się że nie doczekasz do zimy,
Takich jak Ty to my na taczce wywozimy.
Januszku, choć wiemy że jesteś na swoim garnuszku,
Zapominasz o swoich pracujących mróweczkach,
Choć karne bydło podąża w Twoim wianuszku,
Całe mrowisko ma już w swoich główeczkach,
Jak zrobić Ci psikusa w mediach wielkiego,
Byś zaczął doceniać lud swój i wyszedł na dobrego.
Podpisano – Gdynia !"
sobota, 3 grudnia 2011
Moja nie całkiem już spiskowa teoria.
Wiele osób prosi mnie o rozszyfrowanie wpisu o "Szczurołapie" na blogu. Oto co odpisalem jednemu z nich:
No cóż, powód jest niezwykle prosty.Ja uważam, że Janusz wykonał świetną robotę na którą dostał zlecenie od Donalda na spacyfikowanie wzrastającego napięcia w społeczeństwie po katastrofie smoleńskiej.Co więcej, obserwując jego zachowanie przed i w trakcie kampanii wyborczej, jasnym dla mnie jest, że JP nie chciał dużej wygranej, bo np.:
- kompletny brak koordynacji działań kampanijnych,
- podpisy przybywały w wielkim bólu a Jano zamiast mobilizować ludzi pojechał sobie na 6-dniowy urlop,
- wie komu zawdzięcza zarejestrowanie na ostatnią chwilę 21-go okręgu aby można wystawić listy we wszystkich okręgach a nawet nie zamienił z nim słowa, że o podziękowaniach nie wspomnę,
- w wieczór wyborczy nie ukrywał swojej złości a przecież wynik był bardzo dobry, co więcej Tymochowicz też nie wyglądał na zadowolonego a jak sam mi napisał był "mentalnie przygotowany na 7-8%",
- Janusz w kampanii nie promował partii a siebie głównie.
Dlaczego tak? Bo scenariusz napisany dużo wcześniej przez Aleksandra Wielkiego i Donalda Długorządzącego, zakładał że najpierw SLD wchłonie RP tworząc Wielką Lewicę z resztą SDPl-ów itp a potem zawrą układ z PO. Po co? Aby mieć parlamentarną większość do zmieniania konstytucji i stworzenia systemu dwupartyjnego na wzór amerykański.
Wyborcy sprawili jednak Panom psikusa, bo zagłosowali inaczej niż było założone czyli SLD - 15%, RP - 8%. Teraz musza zmienić plan działania.
Kolejne pytanie - dlaczego Janusz rozwala istniejące już struktury, wstawia nowych koordynatorów do kierowania budową nowych a tym samym wqrwia działających już dobrze ludzi? Kupy się to nie trzyma, tak samo jak wstrzymywanie przyjęć do partii zaraz po wyborach.
Wygląda na to, że Janusz ma wejść ze słabą organizacją. Moim zdaniem ma dla siebie przygotowaną opcje a cała reszta się już dla niego nie liczy. Zresztą jak patrzę wstecz, to uważam, że po drodze było wiele niezrozumiałych posunięć Janusza.
Generalnie jestem niemal pewien, że tylko jednej obietnicy Janusz dotrzyma - nikt, kto spontanicznie przyszedł do Ruchu na żadną dłuższą karierę polityczną liczyć nie może. Dlatego też, mając jakieś ambicje oraz wsparcie ludzi z całej Polski myślę, że trzeba zacząć grać na siebie. Rok spędzony z Januszem wiele mnie nauczył ale też i dał nowe doświadczenia
I to by było tak w telegraficznym skrócie :))
Wszystko to napisałem już jakiś czas temu. Dzisiaj mogę to spokojnie opublikować, bo część moich informacji/dywagacji ciałem się wczoraj stało a cała reszta jest w związku z tym bardzo prawdopodobna.
No cóż, powód jest niezwykle prosty.Ja uważam, że Janusz wykonał świetną robotę na którą dostał zlecenie od Donalda na spacyfikowanie wzrastającego napięcia w społeczeństwie po katastrofie smoleńskiej.Co więcej, obserwując jego zachowanie przed i w trakcie kampanii wyborczej, jasnym dla mnie jest, że JP nie chciał dużej wygranej, bo np.:
- kompletny brak koordynacji działań kampanijnych,
- podpisy przybywały w wielkim bólu a Jano zamiast mobilizować ludzi pojechał sobie na 6-dniowy urlop,
- wie komu zawdzięcza zarejestrowanie na ostatnią chwilę 21-go okręgu aby można wystawić listy we wszystkich okręgach a nawet nie zamienił z nim słowa, że o podziękowaniach nie wspomnę,
- w wieczór wyborczy nie ukrywał swojej złości a przecież wynik był bardzo dobry, co więcej Tymochowicz też nie wyglądał na zadowolonego a jak sam mi napisał był "mentalnie przygotowany na 7-8%",
- Janusz w kampanii nie promował partii a siebie głównie.
Dlaczego tak? Bo scenariusz napisany dużo wcześniej przez Aleksandra Wielkiego i Donalda Długorządzącego, zakładał że najpierw SLD wchłonie RP tworząc Wielką Lewicę z resztą SDPl-ów itp a potem zawrą układ z PO. Po co? Aby mieć parlamentarną większość do zmieniania konstytucji i stworzenia systemu dwupartyjnego na wzór amerykański.
Wyborcy sprawili jednak Panom psikusa, bo zagłosowali inaczej niż było założone czyli SLD - 15%, RP - 8%. Teraz musza zmienić plan działania.
Kolejne pytanie - dlaczego Janusz rozwala istniejące już struktury, wstawia nowych koordynatorów do kierowania budową nowych a tym samym wqrwia działających już dobrze ludzi? Kupy się to nie trzyma, tak samo jak wstrzymywanie przyjęć do partii zaraz po wyborach.
Wygląda na to, że Janusz ma wejść ze słabą organizacją. Moim zdaniem ma dla siebie przygotowaną opcje a cała reszta się już dla niego nie liczy. Zresztą jak patrzę wstecz, to uważam, że po drodze było wiele niezrozumiałych posunięć Janusza.
Generalnie jestem niemal pewien, że tylko jednej obietnicy Janusz dotrzyma - nikt, kto spontanicznie przyszedł do Ruchu na żadną dłuższą karierę polityczną liczyć nie może. Dlatego też, mając jakieś ambicje oraz wsparcie ludzi z całej Polski myślę, że trzeba zacząć grać na siebie. Rok spędzony z Januszem wiele mnie nauczył ale też i dał nowe doświadczenia
I to by było tak w telegraficznym skrócie :))
Wszystko to napisałem już jakiś czas temu. Dzisiaj mogę to spokojnie opublikować, bo część moich informacji/dywagacji ciałem się wczoraj stało a cała reszta jest w związku z tym bardzo prawdopodobna.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)